1.08.2014
Jade's
P.O.V
-
Nie odpisuje, nie oddzwania, a Jack nie wie, co się z nim dzieje -
Susan z rezygnacją rzuca telefon w kąt kanapy.
-
To rzeczywiście niepodobne do niego, nie daje znaku życia od pięciu
dni - mówię i siadam obok niej.
Ani
Aron, ani Jack nie raczyli do nas przyjechać i od kiedy wrócili do
domów, jedynie Susan udało się dodzwonić do swojego chłopaka
kilka razy, i nawtykać mu porządnie. Zdecydowanie częstszym
gościem naszego mieszkania stał się Louis, który (ku uciesze
Harry'ego) właściwie tu zamieszkał.
-
Może po prostu pojedziemy do niego? - pytam i obrzucam morderczym
spojrzeniem Lou, zajętego obwąchiwaniem ciasta mojej mamy, które
dostał za zawiezienie do domu Bruna kilka dni temu.
-
Dobra, ale ja nie prowadzę, nie ufam sama sobie po wczorajszym
wieczorze - mówi Susan, ostentacyjnie zasłaniając usta, gotowa
zaraz zwymiotować.
31
lipca był jednym z tych wieczorów, które Susan nazywała
,,depresyjną zmorą letnią". Razem z panem Tomlinsonem
postanowili zwalczyć swój okropny nastrój czterema butelkami wina.
Tak, najpierw obejrzeli ,,Melancholię", przy której
prawie umarli z płaczu, po czym się narąbali. Może to trochę
moja wina, bo cały tydzień zręcznie unikałam pytań o moje
studia, a kiedy Susan przyparła mnie w końcu do muru i praktycznie
siłą chciała wydobyć ze mnie informacje co do mojej nagłej
zmiany decyzji, podsunęłam jej najsmutniejszy film, jaki przyszedł
mi do głowy. A że Louis był z n o w u u nas, załapał się na
seans, od którego odłączyłam po dwudziestu minutach.
Zamknęłam
się w pokoju i grałam na skrzypcach. Przynajmniej do czasu, kiedy
Pan Styles nie zaczął napierdalać w ścianę, bo jak
stwierdził ,,musi się uczyć i czytać książki pożyczone
od Enza". Skończyło się na tym, że darliśmy się
na siebie na balkonie, aż dozorca nie zagroził nam z dołu, że
zaraz się tam do nas przejdzie. Co prawda, Harry pozdrowił go
środkowym palcem, ale ten, mam nadzieję, tego nie zauważył. A
jeśli, to nie zwrócił na to zbyt wielkiej uwagi.
-
Jesteś skończonym kretynem - fuknęłam wprost do szybu, kiedy
znalazłam się w swoim pokoju.
-
A ty bardziej urocza, niż zazwyczaj. Nie mam czasu się tobą
zajmować, muszę czytać - odparł i usłyszałam, jak opadł na
łóżko.
Przewróciłam
oczami i dałam za wygraną. Włączyłam jakiś film i włożyłam
słuchawki do uszu, nie zawracając sobie głowy szlochami z salonu.
Harry
w miarę spokojnie przebył noc, dlatego wiem, że to, że jestem
wyspana, typuje mnie na kierowce.
Przecieram
oczy dłońmi i udaję, że nie czuję, jak wzrok dwójki przyjaciół
wierci we mnie cztery dziury.
-
Nie pojadę tym pieprzonym Galantem, nie umiem nim jeździć! Rzuca
nim we wszystkie strony! - denerwuję się.
-
Masz do wyboru albo to, albo moją Skodę, albo prosić
Harry'ego o pomoc - Louis wylicza na palcach, wzrusza ramionami i
uśmiecha się, wiedząc, że mnie przekonał.
-
Pojadę Skodą - decyduję od razu i wstaję z miejsca. - Swoją
drogą, co robi Harry?
-
Nie wiem, dwa dni temu zemdlał na kilka godzin, więc raczej nie śpi
- mówi chłopak.
-
Nie musisz mi przypominać - wzdycham i zarzucam głową do tyłu,
żeby zebrać wszystkie włosy w kucyka.
Budzenie
Harry'ego i wysłuchiwanie co mu się śniło, stało się normą,
której chciałam uniknąć. Teraz już nawet nie zamykam balkonu, na
wypadek gdyby obudziły mnie jego krzyki i szybko musiałabym
przechodzić do mieszkania obok. Zawsze zastaję go w tym samym
stanie - rozwrzeszczanego, miotającego się po
łóżku, trzęsącego się. Od nocy w Irlandii nie
widziałam jednak jego białych oczu, z czego się cieszę, bo to
najgorszy ze wszystkich scenariuszy, które układam, przełażąc
przez barierkę dzielącą nasze balkony.
Być
może zobaczyłabym je podczas nocy, kiedy przyśniła mu się jego
śmierć, gdyby nie to, że było wtedy całkowicie ciemno.
O
Ile w nocy Pan Ciemności umie okazać wdzięczność za moje
problematyczne zadanie, jakim stało się wyciąganie go z jego
koszmarów, tak rano wraca do swojej normalnej postawy w stosunku do
mnie, jaką jest wyrażanie niechęci na każdy możliwy sposób,
kiedy tylko mnie widzi. Takie dojrzałe.
-
Iść do niego, sprawdzić czy żyje? - pyta Louis.
-
Sama pójdę, tak czy siak muszę wziąć kluczyki - wzdycham i
zarzucam na ramiona koszulę w kratkę.
Wychodzę
z mieszkania i przemierzam korytarz. Na szczęście, nikogo z sąsiadów
nie widać w pobliżu. Nie jestem więc narażona na ich krytyczne
spojrzenia, skierowane na przykład przeciwko moim roznegliżowanym
nogom, resztką wczorajszego makijażu, czy kucyka niedbałego tak
bardzo, że w ogóle nie przypomina żadnego upięcia włosów. Jest
po prostu czystym nieładem.
Uderzam
raz w drzwi i nie czekając na odpowiedź, wchodzę do środka.
-
Witam pana sąsiada - mówię w stronę Harry'ego, który wychyla się
z łazienki ze szczoteczką w zębach. Marszczy brwi, kiedy mnie widzi
i niedbale macha na mnie ręką. - Widzę, że humor dopisuje?
-
Daj mi spokój - burczy ledwo zrozumiale, gdyż policzki ma
napchane pianą.
-
Gdzie kluczyki do samochodu? - pytam i rozglądam się po
pomieszczeniu. Dostrzegam je – leżą na drewnianej szafce, zaraz
obok zdjęcia jakiegoś chłopca i dwójki ludzi. Pary z tyłu nie
znam, natomiast w dzieciaku rozpoznaję samego Harry'ego. Jest
jeszcze brzydszy niż teraz – wygląda jak rozjechany opos.
Sama
sceneria wygląda mi znajomo, ale nie mam czasu się jej
przyjrzeć, gdyż wielka dłoń przykrywa moją, a ja podskakuję jak
oparzona.
-
Co ty wyprawiasz? - pytam Harry'ego, który pojawił się tu nagle i
nie zamierza znikać. Patrzę w górę i mierzę go spojrzeniem,
kiedy ten mówi:
-
Mogę zapytać o to samo. Po co ci kluczyki?
-
Jedziemy do cioci Arona. Puść - fukam i wyrywam rękę spod jego
uścisku. - Odstawię samochód w stanie nienaruszonym.
-
Czekaj, ty prowadzisz? - pyta i podnosi jedną brew. Nie wiem jak
robi tą minę, ale muszę się jej nauczyć. Wyraża najwyższą
dezaprobatę i kpinę. Mogłabym patrzeć tak na niego cały czas.
-
Taak? - mówię niepewnie, wiedząc jak to się skończy.
*******
Tak jak myślałam, kilkanaście minut potem Mr.Ciemność ładuje swoją szanowną osobowość do wozu, a ja zmuszona jestem do zajęcia miejsca obok kierowcy, bo Susan i Louis grają w jakąś głupią grę, która koniecznie wymaga siedzenia obok siebie.
-
Co tak śmierdzi? - pyta Harry, kiedy tylko włącza silnik.
-
Gdybym odpowiedziała szczerze, wysadziłbyś mnie? - marudzę, a
kiedy widzę jego spojrzenie, dodaję: - Dojrzały kierowca nie
powinien wywalać swoich współtowarzyszy w drodze tylko za to, że
ci twierdzą, że śmierdzi. Tak tylko mówię - Kulę się na swoim
miejscu, a ten głośno wypuszcza powietrze.
-
Ford Focus! - drze się nagle Louis, a ja odwracam się i patrzę na
niego pytająco.
-
To ta nasza zabawa. Liczymy ile Fordów zobaczymy podczas drogi.
Obstawiam pięć - Susan uśmiecha się głupio, po czym przykleja
palec do szyby i krzyczy: - Ford Focus!
-
A więc to to tak śmierdzi - mruczy Harry zwycięsko i wyrzuca przez
okno dyndającą jak do tej pory, choinkę - odświeżacz powietrza.
-
No weź! - oburza się Lou. - Dopiero co ją kupiłem.
-
Nienawidzę takich zapachów. Duszą mnie - Harry nie daję za
wygraną, a ja uderzam dłonią w czoło. Jakim cudem ich rozmowy
rozbiegają się na tak abstrakcyjne tematy?
-
Przykro mi, ja je lubię. Przykleję jedną do szyby i nie będziesz
miał nic do gadania. Ford Focus.
******
Zabawa ,,Ford Focus" zostaje zakończona w momencie, kiedy dwójka z tyłu prawie się bije, bo Susan dochodzi do wniosku, że Louis oszukuje, nie umie rozpoznawać marek i ogólnie rzecz biorąc - jest żałosny.
Harry
parkuje pod domem Black'ów, kiedy dochodzę do wniosku, że nigdy
nie będę matką, jeżeli moje dzieci będą zachowywać się jak
Louis i Susan.
Zamykam
za sobą drzwi i biegnę w stronę domu. Przeskakuję schodki na
werandę. Pukam cztery razy i oglądam się przez ramię. Pozostała
trójka obserwuje teraz każdy mój ruch. Trochę mnie to krępuje i
zaczynam kiwać się z palców na pięty. Palce, pięty, palce,
pięty...
-
Jade? - Słyszę zdziwiony głos pani Lucy. Podnoszę na nią wzrok.
Jest wyraźnie zaskoczona faktem, że stoję tutaj, a nie jestem w
jakimś innym miejscu, jakby się tego mogła spodziewać.
-
Dzień dobry, jest Aron? Nie odzywa się od kilku dni, martwimy się
– tłumaczę i zaglądam jej przez ramię, ale nie widzę nic oprócz pustego holu, w którym na pewno nie ma jej bratanka.
-
Aron? Przecież on jest u was – mówi Lucy i marszczy brwi.
-
Jak to? Tak pani powiedział?
-
Tak, wybył z Jack'iem jakiś czas temu, podobno do was.
-
W takim razie nie dotarł. No trudno, spróbujemy skontaktować się z Jack'iem. Gdyby czegoś się pani dowiedziała, niech pani dzwoni –
Wzdycham z rezygnacją i przeczesuję włosy dłonią, bo te wybrały
najmniej odpowiedni moment, żeby wchodzić mi do oczu.
-
Ty również, kruszyno. Pewnie mu się coś pomyliło – Rozmówczyni
opiera się o framugę drzwi i zaplata ręce na piersiach.
-
Pewnie tak. No cóż, w takim razie, do widzenia – żegnam się z
bladym uśmiechem i odwracam się.
Słyszę
jeszcze, jak burczy jakąś odpowiedź i zatrzaskuje drzwi. Wracam do
samochodu i nie każąc dłużej czekać moim przyjaciołom (i
Harry'emu) zabieram się za sprawozdanie:
-
Aron, i Jack, są podobno u nas.
- Skłamali?
- Susan otwiera szeroko oczy, po czym grzebie w torebce i wybiera
numer Jack'a. Odczekujemy chwilę, podczas której Harry manewruje
samochodem tak, że wyjeżdża na drogę bez żadnych zniszczeń. Su
cmoka zniecierpliwiona i ciska telefonem do torebki.
-
Jak ten człowiek mnie denerwuje. Jak nikt inny.
-
Może oddzwoni - Louis stara się dodać dziewczynie otuchy. Skutkiem tego jest to, że Susan obdarowuje go jednym z tych
spojrzeń, którego żadne z nas nie chciałoby zobaczyć.
-
Możemy zatrzymać się na chwile u mojego taty? Skoro i tak już tu
jesteśmy? - pyta i wbija się w siedzenie z niezadowoloną miną.
-
Nie widzę przeciwwskazań – oznajmia Harry i skręca w uliczkę, w
którą mu każę, gdyż on nie orientuje się za dobrze w zawiłej
konstrukcji naszego osiedla.
-
Dlaczego właściwie tu jesteśmy? - pytam, kiedy odpinam pas. Harry
parkuje pod domem Su, w miejscu, gdzie kiedyś zwykł stać czarny
Galant.
-
Po
moją wiolonczelę – odpowiada Susan i wychodzi z samochodu. Kiedy
tylko zamyka drzwi, Harry jęczy:
-
Jakby skrzypiec mi było mało.
-
Nie marudź Hazz, wniesiemy ci na górę pianino i też będziesz
mógł sobie grać – Louis szczerzy się do niego i uderza go w
ramię.
-
Grasz na pianinie? - Podnoszę jedną brew i mierzę Harry'ego
wzrokiem, a ten zakrywa oczy dłonią i kręci głową.
-
Jak to nie? Grasz ślicznie, słoneczko – Tomlinson posyła mu
buziaka w powietrzu, a ,,słoneczko”
odwraca się, z zamiarem uderzenia go. - Nie bądź już taki
skromny.
-
Nie wiedziałam – mówię i obserwuję Susan, która odwraca się
do nas pytająco. Pewnie liczy na to, że któreś z nas się ruszy i
pomoże jej z ciężarem.
-
No bo skąd miałabyś – Przewraca
oczami w ten swój pretensjonalny sposób i to wystarcza, żeby we mnie
znowu krew zawrzała. Postanawiam jednak nie zwracać na to uwagi i
pytam:
-
A ty Louis, grasz na czymś?
-
Tak, na flecie – burczy Harry i mocuje się z zapięciem pasa.
-
Tylko na twoim – Lou uśmiecha się uroczo, po czym dodaje: -
Kiedyś
rzępoliłem na gitarze, potem pojechałem na studia, a gitara
została w domu.
-
Przywieź ją, skoro już wszyscy zwożą swoje instrumenty. Będziemy
grać dopóki właściciel nas nie powyrzuca – mówię.
-
Jak
tylko będę w Irlandii, na pewno to zrobię.
-
Też jesteś z Irlandii? Nie wspominałeś.
-
Po co miałby ci to mówić? - wtrąca się Harry.
-
Louis, Susan czeka na ciebie, pomóż jej z tą wiolonczelą –
rzucam sucho, korzystając z tego, ze Su patrzy na mnie i bezradnie
rozkłada ręce.
Chłopak
wysiada z samochodu, a kiedy Pan Ciemności chce zrobić to samo,
chwytam go za rękaw i ciągnę w tył. Lou ogląda się na nas, żeby
zobaczyć, dlaczego nie wysiadamy, ale kiedy spotykam jego wzrok,
kręcę głową, żeby dać mu do zrozumienia, że pod żadnym
pozorem ma się nie wracać.
-
Czego chcesz? - Harry wyszarpuje mi się i patrzy na mnie wściekły.
-
Jeszcze raz spojrzysz na mnie w tak pretensjonalny sposób,
przysięgam, wydłubię ci oczy. Co się stało, że z tego
roztrzęsionego chłopca sprzed dwóch dni stałeś się taką
świnią? - pytam.
-
O czym ty mówisz?
-
Co takiego zrobiłam, że jesteś dla mnie taki chamski? Właściwie
tylko w dzień, w nocy mnie potrzebujesz, więc nie masz wyboru.
-
Nie potrzebuję cię – oznajmia.
-
Nie? Jesteś pewien? - Zaplatam ręce na piersi i opieram się o
siedzenie, tak, że widzę teraz zamiast Harry'ego, Susan i Louis'a ,
którzy wchodzą do środka i zawzięcie o czymś dyskutują. - Twoim
zdaniem nie muszę cię budzić?
-
Moim zdaniem radziłem sobie bez ciebie przez dwa lata, a teraz sama
się mnie uczepiłaś. Mam przez ciebie więcej problemów niż
miałem. Wpychasz się wszędzie i wszystkim chcesz pomagać. Co
więcej, nawet gdybym przyznał, że cię potrzebuję, nie znaczyłoby
to tego, co myślisz. Potrzebuję cię tylko, kiedy mam koszmar, nie
rozumiem czemu myślałaś, że mógłbym się z tobą zaprzyjaźnić.
Nie prosiłem cię o to, więc nie jestem ci wdzięczny.
Mówi
to, a ja uśmiecham się ironicznie. Mówi to, a ja wiem, że
mogłabym go teraz rozjechać samochodem ze śmiechem wariatki. Mówi
to, a ja czuję, jakby co najmniej mnie uderzył.
Jeżeli
gdzieś w środku mnie tkwiła jakakolwiek cząstka, wierząca, że w
Harrym pozostało jeszcze trochę człowieczeństwa, on wbił ją w
ziemie swoją wielką stopą.
Nie
odpowiadam, tylko kręcę z niedowierzaniem głową i wysiadam z
samochodu. Trzaskam drzwiami i kieruję się w stronę mojego domu.
Ani
mi się śni, nie będę płakać. Muszę się po prostu nauczyć, że
on zawsze ma rację. Teraz też. Przyczepiłam się do niego. On mnie
nie potrzebuje.
Nawet
się nie łudzę, że za mną pobiegnie. Nie mam siły o nim myśleć.
Kiedy przebiegam przez ulicę, wyciągam z kieszeni paczkę
papierosów. Nie paliłam od dawna, ze strachu przed kolejnym atakiem
astmy. Oczywiście, nie poszłam do lekarza. Cały czas wylatuję mi
to z głowy, a z każdym dniem moje zainteresowanie tą sprawą
maleje. Wkładam fajkę do ust i odpalam ją moją ulubioną
zapalniczką.
Wiem,
że rodzice mnie za to zabiją, ale wchodzę do środka, jednocześnie
kopcąc. Bez wątpienia, w całym domu będzie śmierdzieć. Nie mam
jednak zamiaru stać pod drzwiami, będąc narażoną na jego
spojrzenie.
-
Mamo? Tato? - krzyczę, ale nie uzyskuję odpowiedzi. Pewnie gdzieś
pojechali. Bruno zaczyna na mnie skakać, przypominając, że on też
tu mieszka, i że bardzo mnie kocha. - Odejdź – fukam zła i
wydycham kłąb dymu w jego stronę. Szybko przejdę na balkon z
drugiej strony domu. Nikt mnie nie zobaczy i będę mogła wypalić
całą paczkę.
Wbiegam
po schodach i kieruję się do pokoju Leny, ponieważ drzwi do
pożądanego balkonu znajdują się właśnie tam.
Otwieram
drzwi, a papieros wypada z moich ust i upada na dywan, wypalając w
nim pokaźną dziurę.
Wraz
z zapachem kadzidełek i świeczek, do mojej głowy wdziera się
obraz mojej małej siostry, całującą nikogo innego, jak jej uroczą
przyjaciółkę, Ewangelinę.
Susan's
P.O.V
-
Wcale cię nie nienawidzi – mówię do Louisa, który taszczy moją
wiolonczelę i klepię go po ramieniu.
-
Twój ojciec patrzył na mnie tak, jakbym zabrał ci dziewictwo i
wystawił na rosyjskim bazarze – jęczy, a ja wybucham śmiechem.
Zamykam za nami drzwi frontowe i kręcę z niedowierzaniem głową.
-
Wcale nie, po prostu kazał ci trzymać ręce przy sobie.
-
Czy to, że trzymał nóż, kiedy to mówił, źle wróży?
-
To znaczy, że kroił warzywa, idioto.
Schodzimy
po schodkach, a ja zahaczam nogą o krasnala bez wędki. Louis łapie
moje ramię, tym samym ratując mnie od upadku.
-
Gdzie Jade? - pyta nagle Harry'ego, który jak się okazało wylazł
z samochodu i stoi oparty o maskę.
-
Poszła do siebie – mówi obojętnie.
-
Co? Dlaczego? - Wyciągam szyję, żeby zmierzyć wzrokiem jej dom.
-
Pokłóciliśmy się – oznajmia, po czym wsiada do wozu.
-
O co? - pytam i otwieram drzwi od strony kierowcy. Niczym
niewzruszony Harry zdążył się już wygodnie rozsiąść i nawet
zapiąć pasem. - O
co? - ponawiam pytanie, tym razem mocniej akcentując każdy wyraz.
-
Drobna różnica zdań.
Przewracam
oczami i kieruję się w stronę domu przyjaciółki.
-
Daj jej odpocząć – Słyszę za sobą głos Louisa, który
zatrzaskuje drzwi Harry'ego, żeby ten nie mógł podsłuchiwać.
Ten burczy coś niezadowolony, ale nie zwracamy na to uwagi. - Od
Harry'ego czasem trzeba. Nie sypia ostatnio za dobrze, może ma dość
wszystkiego. Pojadę po nią przed kolacją, przyrzekam – mówi, po
czym kładzie rękę na sercu. - Dobrze jej to zrobi – dodaje,
kiedy widzi, że mnie nie przekonał.
-
Czuję się okropnie, zostawiając ją z tym wszystkim – marudzę,
patrząc w stronę okna w jej sypialni.
-
Może nie znam jej tak dobrze jak ty, ale wiem, jak Harry potrafi być
toksyczny. Nakłanianie jej do powrotu nic nie da. Wyciągniemy ze
Stylesa o co się pokłócili, pewnie to jakaś pierdoła. A ja, jak
już mówiłem, wezmę ją do domu przed kolacją.
-
Dobra, przynajmniej zobaczy się z rodzicami – Poddaję się i
podnoszę ręce
do góry w bezradnym geście.
-
Na
pewno nie wyjdzie jej to na złe –
Uśmiecha się do mnie pokrzepiająco i otwiera przede mną drzwi do
samochodu.
Kiedy
wsiadam, zauważam, że tata obserwuje nas bacznie. Szczególnie
Louisa, który brawurowo walczy z moją wiolonczelą, bo ta nie chce
zmieścić się do bagażnika. Parskam śmiechem, a Harry stuka
palcami w kierownice zniecierpliwiony. Gdyby tata bliżej poznał obu
chłopaków, zakochałby się w Louisie bez pamięci.
Myśl
o zakochaniu przysuwa do mnie obraz Jack'a, który, jak się okazuje
po sprawdzeniu telefonu, dalej nie daje znaku życia.
Aron's
P.O.V
-
Właśnie
pierwszy raz okłamałem swoją ciocie – mówię, kiedy wsiadam do
samochodu Jack'a.
-
A ja okłamałem Susan – Wzrusza ramionami. Pomijam szczegół, że
nie może powiedzieć, że zrobił to po raz pierwszy.
-
Co właściwie mamy zrobić? - pytam i przeczesuję włosy palcami.
-
To co zwykle robię, dostarczyć coś od jednego gościa dla
drugiego. Będzie trochę więcej kasy, bo to trochę większa akcja, ale nic takiego.
-
Okej – Kiwam głową i szukam nowych argumentów, żeby
usprawiedliwić swoje zachowanie. Kiedy takie się nie pojawiają,
wypuszczam powietrze z rezygnacją, bo zdecydowanie mam dość wszystkiego.
-
Spokojnie, stary – Jack uśmiecha się pokrzepiająco, ale
odprawiam go kpiącym prychnięciem . - Jezu, Aron, mamy tylko
przewieźć jakieś skrzynki.
-
A jak policja nas złapie?
-
Nie złapie – Śmieje się, jakby to, że w ogóle pomyślałem o
tym, że ktokolwiek może nas dogonić, było zniewagą jego osoby.
Nasze
telefony dzwonią co chwilę, ale wspólnie decydujemy, że wymyślimy
jakąś wymówkę, którą wciśniemy dziewczynom później, żeby
potem spokojnie wyjaśnić im, dlaczego nie było nas tak długo.
Wymówka
musi być naprawdę dobra, bo jestem molestowany wiadomościami
wszelkiego typu od tygodnia i po prostu nie mam odwagi, żeby na
cokolwiek odpisać albo chociażby przeczytać.
Przewracam
w palcach zawieszkę łańcuszka w kształcie krzyżyka. Nie
odstępuje ode mnie wrażenie, że wraz ze spalinami za samochodem,
zostawiam za sobą pewną część życia.
**********************
Okolica
jest mi już zupełnie obca. Zastanawiam się, jak daleko od domu
jesteśmy.
-
Co ty tak miętolisz w tych palcach? - pyta w końcu Jack, tym samym
przerywając ciszę między nami.
-
Łańcuszek – Wyciągam w jego stronę krzyżyk, a ten rzuca na
niego wzrokiem i wraca do zdecydowanie za szybkiego prowadzenia.
-
Susan ma taki sam – zauważa i uśmiecha się na wspomnienie o
dziewczynie.
-
Bo dostała go ode mnie, kiedy wyjechała z Polski.
-
Powinienem być zazdrosny?
-
Nigdy w życiu – mówię i uśmiecham się ironicznie. - Jestem w
jej oczach czymś pomiędzy bratem a gejem.
Ściągam
z szyi zawieszkę i przyglądam się jej dokładnie. Każdemu jej
żłobieniu, kolorom, jakby była zupełnie nowa. A ma już tyle lat.
Zastanawiam
się co robią dziewczyny i jak bardzo są na mnie wściekłe.
Kocham
je nad życie, ale wyjątkowe okoliczności wymagają wyjątkowych
rozwiązań. A właśnie takie okoliczności się nadarzyły.
- Posłuchaj, zrobimy tak - Jack wyrywa mnie z moich refleksji. - Zaraz wysiądziemy i będziemy zachowywać się jak najbardziej naturalnie. Odbierzemy paczkę, wsadzimy ją na tylne siedzenie i spierdalamy. Bez żadnych problemów - Zaciska mocniej ręce na kierownicy, a ja kiwam głową i przełykam ślinę.
W końcu samochód zwalnia i skręca w jakąś uliczkę.
- Jack? - pytam w końcu, kiedy w głębi zauważam jakąś postać, która kręci się i niespokojnie rozgląda.
- Hmm?
- Co jest w środku?
- Nie wiem, ale mamy to dostarczyć jak najszybciej, wieczorem będzie potrzebne. Więc trzeba się sprężać - odpowiada i przygląda się mężczyźnie, który, jak teraz dostrzegam, trzyma w rękach średniej wielkości skrzynkę.
Jedziemy powoli, żeby nie uderzyć w którąś z otaczających nas kamienic.
- Do czego jestem tu potrzebny? - Patrzę na niego zdesperowany, a ten tylko wzrusza ramionami.
- Powiedzieli, że do nowej roboty mam kogoś przywieźć, pomyślałem o tobie.
- Jeszcze jedno, zanim wyjdziemy - mówię, kiedy samochód zatrzymuje się.
- Co?
- Obiecaj mi, że nikomu z naszych rodzin i dziewczynom nic nie grozi.
- Człowieku, marudziłeś cały tydzień. Nie, nic im nie będzie, nikt nie ma pojęcia kim jesteśmy - Jack przewraca oczami i odpina pas. - Nikogo to nie obchodzi, dla Irydiona liczy się skutek, nie jak do tego doszliśmy.
- Dla kogo?
- Opowiem ci w drodze powrotnej, chodź.
Wychodzę z samochodu i zastanawiam się, jakim cudem jest tak zimno, skoro jest sierpień.
Wciskam ręce w kieszenie i wbijam wzrok w ziemie. Maszeruję za Jack'iem i staram się wyglądać jak najbardziej naturalnie.
- Jerry! - mówi Jack, a ja podnoszę głowę i dokładnie widzę naszego dostawce.
Ma ciemnobrązowe oczy, przydługie, czarne włosy i sztuczny uśmiech doklejony do twarzy.
Kiedy podchodzimy bliżej, zaciąga na głowę kaptur i opuszcza trochę głowę.
- Austin - wita się i zajmuje mi chwilę, żeby zrozumieć o kogo mu chodzi.
,,...nic im nie będzie, nikt nie ma pojęcia kim jesteśmy." Otwieram usta lekko, bo w końcu dochodzi do mnie sens tych słów. Jack mógł wybrać sobie mniej pedalskie przezwisko.
- Twój kolega to...? - pyta ,,Jerry" i wskazuje na mnie głową, gdyż ręce ma zajęte przez pudło.
- A....Adam. Adam - powtarzam dobitnie i kiwam głową z przekonaniem
Jerry przypatruje mi się jeszcze przez chwilę, po czym wraca ze swoją uwagą do Jack'a.
- Ty prowadzisz?
- Tak.
- W takim razie, kolega Adam trzyma - Podaję mi pudło, a ja zaskoczony jego masą, prawie je upuszczam. - Uważaj, w środku jest coś, co nie lubi wstrząsów. Lepiej dobrze tego pilnuj.
- Czyli co? - pytam, kiedy ten bez większego pożegnania się odwraca i chce odejść. Patrzy na mnie przez ramię i uśmiecha się jeszcze szerzej niż do tej pory.
- Kolega chyba nowy, co? - Podnosi brwi.
- Co jest w środku? - ponawiam pytanie.
- Może nie powie ci to dużo, ale Koktajle Mołotowa. Lepiej uważaj, żeby nic ci się nie rozlało - Puszcza do mnie oczko, a mi nagle robi się sucho w ustach. Patrzę na Jack'a, kiedy Jerry odchodzi.
- Stary, nie panikuj. Pojedziemy ostrożnie, będzie wszystko dobrze.
- Trzymam w rękach coś, co może się zapalić, wybuchnąć albo wszystko na raz. Nie mów mi, że mam być spokojny - syczę i na rozchwianych nogach wracam do samochodu. W głowie cały czas powtarzam sobie, dlaczego właściwie to robię.
Zaciskam usta i powoli wsiadam do samochodu. Staram się nie myśleć o tym, że właśnie trzymam na rękach śmierć.
*****************
Wysiadamy z samochodu po podróży, która trwała dwa razy dłużej, niż w drugą stronę.
Jack parkuję w prawie tak samo obskurnej okolicy, w jakiej mieliśmy nieprzyjemność poznać Jerry'ego.
Jestem spocony jak mysz i wykończony psychicznie. Całą drogę miałem gardło ściśnięte tak mocno, że aż bolało. Teraz dłonie mi się trzęsą i boję się, że upuszczę skrzynkę zaraz przed tym, jak będę miał ją komuś przekazać.
Nie odezwaliśmy się do siebie z Jack'iem słowem, od momentu, kiedy wsiedliśmy do samochodu.
Oddycham ciężko, żeby uspokoić swoje ręce, kiedy razem przemierzamy obskurne uliczki. Tym razem nikt nie wyszedł nam na spotkanie.
- Tu ktoś powinien na nas czekać - mówi w końcu mój towarzysz, przerywając ciszę ciągnącą się od kilku godzin.
Rozglądam się dookoła. Stoimy na placyku, otaczają nas za wysokie jak na mój gust kamienice, a niebo ciemnieje, zwiastując burze. W końcu to Londyn.
- Jack - odzywam się, kiedy zauważam ruszający się w oddali cień. - Ktoś idzie.
Zza jednej z kamienic wychodzi grupka mężczyzn, ubranych w garnitury i okulary przeciwsłoneczne.
Jeden z nich wychodzi z szeregu, może pięcioosobowego, odbiera skrzynkę i odchodzi, niczym nie wzruszony. Po prostu, zostawia nas tak jak stoimy, zupełnie zaskoczonych zaistniałą sytuacją.
Mój telefon wibruję, w tym samym momencie co Jack'a. Oboje patrzymy na wyświetlacze, na których pojawiają się pierwsze krople deszczu.
Stan naszych kont został zasilony o kilka umówionych tysięcy.
- Zrobiliśmy to - mówię, a mój głos strasznie się trzęsie. - Stary, zrobiliśmy to.
- I nie zginęliśmy - Patrzy na mnie z miną, jakby sam nie dowierzał w swoje szczęście.
- Zrobiliśmy to...
- I nie zginęliśmy.....
- Zrobiliśmy to!
- I nie zginęliśmy!
Nie wytrzymuję już dłużej i upadam na kolana na ziemie. Deszcz pada już na całego, a ja odchylam głowę do tyłu i śmieję się sam z siebie.
Jack biega wokół mnie jak opętany, mówiąc co chwile: ,,Żyjemy, Jezu, żyjemy...".
--------------------------------------------
JAK JA WAS KOCHAM <3
Dobra, jest pierwsza, spóźniłam się z rozdziałem 3 dni, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie :(
Wybaczcie :*
Dziękuję, że jest was coraz więcej, mam nadzieję, że was nie zawiodę ;**
Przysięgam na wszystko, nowy rozdział pojawi się do końca tygodnia!
No i jeszcze jedno......czy ktoś chciałby przeczytać mojego pierwszego bloga? Ostrzegam, to najgorsze gówno jakie kiedykolwiek powstało, ale mam do niego sentyment XD
W końcu samochód zwalnia i skręca w jakąś uliczkę.
- Jack? - pytam w końcu, kiedy w głębi zauważam jakąś postać, która kręci się i niespokojnie rozgląda.
- Hmm?
- Co jest w środku?
- Nie wiem, ale mamy to dostarczyć jak najszybciej, wieczorem będzie potrzebne. Więc trzeba się sprężać - odpowiada i przygląda się mężczyźnie, który, jak teraz dostrzegam, trzyma w rękach średniej wielkości skrzynkę.
Jedziemy powoli, żeby nie uderzyć w którąś z otaczających nas kamienic.
- Do czego jestem tu potrzebny? - Patrzę na niego zdesperowany, a ten tylko wzrusza ramionami.
- Powiedzieli, że do nowej roboty mam kogoś przywieźć, pomyślałem o tobie.
- Jeszcze jedno, zanim wyjdziemy - mówię, kiedy samochód zatrzymuje się.
- Co?
- Obiecaj mi, że nikomu z naszych rodzin i dziewczynom nic nie grozi.
- Człowieku, marudziłeś cały tydzień. Nie, nic im nie będzie, nikt nie ma pojęcia kim jesteśmy - Jack przewraca oczami i odpina pas. - Nikogo to nie obchodzi, dla Irydiona liczy się skutek, nie jak do tego doszliśmy.
- Dla kogo?
- Opowiem ci w drodze powrotnej, chodź.
Wychodzę z samochodu i zastanawiam się, jakim cudem jest tak zimno, skoro jest sierpień.
Wciskam ręce w kieszenie i wbijam wzrok w ziemie. Maszeruję za Jack'iem i staram się wyglądać jak najbardziej naturalnie.
- Jerry! - mówi Jack, a ja podnoszę głowę i dokładnie widzę naszego dostawce.
Ma ciemnobrązowe oczy, przydługie, czarne włosy i sztuczny uśmiech doklejony do twarzy.
Kiedy podchodzimy bliżej, zaciąga na głowę kaptur i opuszcza trochę głowę.
- Austin - wita się i zajmuje mi chwilę, żeby zrozumieć o kogo mu chodzi.
,,...nic im nie będzie, nikt nie ma pojęcia kim jesteśmy." Otwieram usta lekko, bo w końcu dochodzi do mnie sens tych słów. Jack mógł wybrać sobie mniej pedalskie przezwisko.
- Twój kolega to...? - pyta ,,Jerry" i wskazuje na mnie głową, gdyż ręce ma zajęte przez pudło.
- A....Adam. Adam - powtarzam dobitnie i kiwam głową z przekonaniem
Jerry przypatruje mi się jeszcze przez chwilę, po czym wraca ze swoją uwagą do Jack'a.
- Ty prowadzisz?
- Tak.
- W takim razie, kolega Adam trzyma - Podaję mi pudło, a ja zaskoczony jego masą, prawie je upuszczam. - Uważaj, w środku jest coś, co nie lubi wstrząsów. Lepiej dobrze tego pilnuj.
- Czyli co? - pytam, kiedy ten bez większego pożegnania się odwraca i chce odejść. Patrzy na mnie przez ramię i uśmiecha się jeszcze szerzej niż do tej pory.
- Kolega chyba nowy, co? - Podnosi brwi.
- Co jest w środku? - ponawiam pytanie.
- Może nie powie ci to dużo, ale Koktajle Mołotowa. Lepiej uważaj, żeby nic ci się nie rozlało - Puszcza do mnie oczko, a mi nagle robi się sucho w ustach. Patrzę na Jack'a, kiedy Jerry odchodzi.
- Stary, nie panikuj. Pojedziemy ostrożnie, będzie wszystko dobrze.
- Trzymam w rękach coś, co może się zapalić, wybuchnąć albo wszystko na raz. Nie mów mi, że mam być spokojny - syczę i na rozchwianych nogach wracam do samochodu. W głowie cały czas powtarzam sobie, dlaczego właściwie to robię.
Zaciskam usta i powoli wsiadam do samochodu. Staram się nie myśleć o tym, że właśnie trzymam na rękach śmierć.
*****************
Wysiadamy z samochodu po podróży, która trwała dwa razy dłużej, niż w drugą stronę.
Jack parkuję w prawie tak samo obskurnej okolicy, w jakiej mieliśmy nieprzyjemność poznać Jerry'ego.
Jestem spocony jak mysz i wykończony psychicznie. Całą drogę miałem gardło ściśnięte tak mocno, że aż bolało. Teraz dłonie mi się trzęsą i boję się, że upuszczę skrzynkę zaraz przed tym, jak będę miał ją komuś przekazać.
Nie odezwaliśmy się do siebie z Jack'iem słowem, od momentu, kiedy wsiedliśmy do samochodu.
Oddycham ciężko, żeby uspokoić swoje ręce, kiedy razem przemierzamy obskurne uliczki. Tym razem nikt nie wyszedł nam na spotkanie.
- Tu ktoś powinien na nas czekać - mówi w końcu mój towarzysz, przerywając ciszę ciągnącą się od kilku godzin.
Rozglądam się dookoła. Stoimy na placyku, otaczają nas za wysokie jak na mój gust kamienice, a niebo ciemnieje, zwiastując burze. W końcu to Londyn.
- Jack - odzywam się, kiedy zauważam ruszający się w oddali cień. - Ktoś idzie.
Zza jednej z kamienic wychodzi grupka mężczyzn, ubranych w garnitury i okulary przeciwsłoneczne.
Jeden z nich wychodzi z szeregu, może pięcioosobowego, odbiera skrzynkę i odchodzi, niczym nie wzruszony. Po prostu, zostawia nas tak jak stoimy, zupełnie zaskoczonych zaistniałą sytuacją.
Mój telefon wibruję, w tym samym momencie co Jack'a. Oboje patrzymy na wyświetlacze, na których pojawiają się pierwsze krople deszczu.
Stan naszych kont został zasilony o kilka umówionych tysięcy.
- Zrobiliśmy to - mówię, a mój głos strasznie się trzęsie. - Stary, zrobiliśmy to.
- I nie zginęliśmy - Patrzy na mnie z miną, jakby sam nie dowierzał w swoje szczęście.
- Zrobiliśmy to...
- I nie zginęliśmy.....
- Zrobiliśmy to!
- I nie zginęliśmy!
Nie wytrzymuję już dłużej i upadam na kolana na ziemie. Deszcz pada już na całego, a ja odchylam głowę do tyłu i śmieję się sam z siebie.
Jack biega wokół mnie jak opętany, mówiąc co chwile: ,,Żyjemy, Jezu, żyjemy...".
--------------------------------------------
JAK JA WAS KOCHAM <3
Dobra, jest pierwsza, spóźniłam się z rozdziałem 3 dni, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie :(
Wybaczcie :*
Dziękuję, że jest was coraz więcej, mam nadzieję, że was nie zawiodę ;**
Przysięgam na wszystko, nowy rozdział pojawi się do końca tygodnia!
No i jeszcze jedno......czy ktoś chciałby przeczytać mojego pierwszego bloga? Ostrzegam, to najgorsze gówno jakie kiedykolwiek powstało, ale mam do niego sentyment XD
Wow pierwsza xD. Rozdzial świetny. Nastepny za tydzien? :D
OdpowiedzUsuńNastępny teraz, zaraz :P
Usuń31 lipca depresyjny dzień? Halo, moje urodziny. I Harry'ego Pottera. Jaka depresja? XD A flety są super, no ej. I prosty i poprzeczny, pochwalę się, że gram na obu :D Jezu, Harry mnie wkurwia, ale i tak go kocham, ech. Louisa też, Boże, obaj są cudowni. A Jacka nie lubię, Arona powoli też przestaję ;-; No i kurde, relacje między Jade i Harrym mi się nie podobają... Chociaż w sumie, ich kłótnia przywodzi mi na myśl takie stare małżeństwo XD Jezus, tak bardzo niecierpliwie czekam, aż ten cioł ogarnie, że ją kocha, a nie nie nienawidzi ;-; Co do "nie nienawidzenia", pokochałam Louisa jeszcze bardziej za "Twój ojciec patrzył na mnie tak, jakbym zabrał ci dziewictwo i wystawił na rosyjskim bazarze". Przysięgam, zacytowałam ten fragment co najmniej czterem osobom, zakochałam się XDD No i na koniec, bardzo podobała mi się wzmianka o Mołotowach :D
OdpowiedzUsuńTakże, ten, pozdrawiam cieplutko i do następnego ♥
JA TEŻ GRAM NA FLECIE :O
UsuńW następnym rozdziale, który dodam za jakieś 30 sekund będzie więcej ,,Jarry'ego". :D
Dziękuję bardzo <333
bosheee jak zwykle wspaniałe <3 czekam na następny rozdział :*
OdpowiedzUsuńDzisiaj <3 Dziękuję ;*
UsuńDalej!...
OdpowiedzUsuńRobi się!...
UsuńOhh Ja chcę twoje gówno! :* Wkoncu wyjasniona sprawa z Aronem twoim pupilkiem (jakkolwiek to brzmi to kojarzy mi sie te wyrazenie z pieskiem) xD W takim momencie przerwalas perspektywe Jade że no! Kochanie? I WANT MOOR! (chyba napewno zle to napisalam bo zapomnialam) :D Ehh ten wieczorek filmowy Louisa i Susan^^ Szczerze? To chce zeby byli ze sobą no bo on się o nią tak troszczy i w ogóle.Szkoda naprawde (bo nie na niby^^) że pov Jade jest taka krótka uwielbiam jej perspektywe ♥ I ten curly te jego wyznanie że nie chce się z nia przyjaznic aż samą mnie to zabolalo.Chciałabym (chcieć sobie mogę) zeby on w końcu zauważył i zareagował na to jak ją krzywdzi.Powiedzmy że moglabys zrobić mi prezent na urodziny i napisać troszeczkę romansidelka z Harrym i Jade :D Plose (wyobraź sobie oczy kota ze Shreka).Kurde :/ za bardzo się podniecam i przezywam te opowiadanie ♡ Przepraszam że taki krótki komentarz ale mam problemy z internetem i siedzę u koleżanki (Mogę teraz ją pozdrowic? :3) Ojj no to pa pa! :*
OdpowiedzUsuńAron, mój pupilek :D
UsuńPozdrawiaj pozdrawiaj ;*
No i stoooo lat! :D
Następny rozdział dodaję zaraz, mam nadzieję, że ci się spodoba :D
DO następnego ;**
Extra xd Czekam na kolejny rozdział :p
OdpowiedzUsuńJuż dzisiaj! :D
UsuńJakiś czas temu natrafiłam na to opowiadanie i po prostu się w nim zakochałam, stało się ono miłością i obsesją w moim życiu. Zanim zostałam jego czytelniczką, codziennie sprawdzałam czy nie dodałaś nowego rozdziału. Cały czas myślę o dalszych losach Vicky i Harry'ego. Mam nadzieję że zaczną się ze sobą dogadywać a Hazz przestanie być wredny i okaże trochę ciepłych emocji.
OdpowiedzUsuńPoza tym czekam na nową notkę i życzę duuużo weny ;*
AAa dziękuję ;** To takie miłe, czytać takie komentarze ;)
UsuńDodaję już dzisiaj :)
Świetny rozdział!
OdpowiedzUsuńHarry (chyba pierwszy raz normalnie napisałam jego imię) ty BEZUCZUCIOWY CIECIU!
Jeszcze będzie ją bładał, żeby go budziła!
"Twój ojciec patrzył na mnie tak, jakbym zabrał ci dziewictwo i wystawił na rosyjskim bazarze" dzięki tobie usłyszałam to już chyba 5 razy w ciągu godziny... Ale nie narzekam.
Biedna Młoda nie spodziewała się odwiedzin ^_^
Ciekawe jak zareaguje na to nasza kochana Jade i co zrobią z dywanem?
Aron and Jack you dirty bastards! Ale i tak ich lubię, no może Jacka mniej, ale Cii...
Kate go kocha, więc ja mogę go nie lubić :)
Co by tu jeszcze? Wiem! Więcej skrzypiec, by powkurzać Harrusia!
Much love xox
,,BEZUCZUCIOWY CIECIU!" XDD
UsuńMuch much love <3 Cieszę się, że się wam podoba :D Kochane ;*
Do następnego ;*
Cudowny rozdział jak zwykle...czemu skończyłam perspektywę jade w takim momencie? Wiesz, że ja ją uwielbiam, ale jeszcze bardziej wolę Harry'ego, który, przy okazji mówiąc, zachował się normalnie tak chamsko jak nigdy....On jest jakiś porabany..ciekawe co zrobi jade po tym ci zobaczyła.mam nadzieje ze jej nie wyda, bo to w końcu jej siostra jest...coraz bardziej nie lubię arona i Jacka (jeszcze bardziej niż na początku) co oni zrobili? Jakieś glupki normalnie...niech się opamietaja bo na dobre im to nie wyjdzie...i kiedy Susan się zorientuje, że to Louis jest ten wyjątkowy..przecież oni powinni być razem..:/ czekam nn i życzę weny kochana <3
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo <3
UsuńJa ich wszystkich kocham ,czasami ciężko mi pisać, że robią coś głupiego :D
Ah dziękuję, wena zawsze jest potrzebna ;** <3
Rozdział genialny!! Boże no nie wytrzymam czemu Harry jest dla niej takim chamem nie rozumiem? ale!! Jak mówią jest cienka linia między miłością a nienawiścią wiec...no xd nie wiem w każdym razie zachowuje się jak skończony dupek. I nie rozumiem jak mogłaś przerwać moment kiedy Jade je nakryła no co ty w ogóle robisz?! A co do Arona i Jacka..co oni kombinują nie ogarniam.. Jack śmierdzi mi przekrętami xd dobra to ja czekam ze zniecierpliwoscią na następny!! Mam nadzieje że szybko dodasz ^^ i jak w ogóle możesz mówić że się " wypalasz"?! No jak?! Piszesz świetnego bloga wiec nigdy nie wasz się tak mówić! Pozdrawiam i życzę weny :3
OdpowiedzUsuńPo prostu czasem mnie nachodzą czarne myśli :/
UsuńHarry jest chamem, bo nikt mu nigdy w ryj nie dał :D
Dziękuję bardzo <3
To niech w końcu dostanie xd!!
Usuń