Jade's P.O.V
Nic nie dzieje się bez powodu.
Nic nie dzieje się bez powodu.
Wiecie co? Może zacznę od początku. Nazywam się Jade. Jade Marshall. Mieszkam w Londynie od urodzenia. Cała moja czteroosobowa rodzina mieszka przy Clay Street 1308. Naprzeciwko mojego domu mieszka moja najlepsza przyjaciółka - Susan Fox. Ona nie jest tutaj od zawsze, ale czuję, jakby była. Przeprowadziła się tu z Polski ze swoim ojcem, kiedy ten rozwiódł się ze swoją żoną, a jej mamą. Osobiście, nigdy nie poznałam pani Fox, ale z tego co mówi Susan - nie chcę poznać. Pan Dan Fox jest miłym człowiekiem. Pracuje w cukierni i chcąc nie chcąc ma pełno słodyczy w domu - ku mojej uciesze. Poznałam ich pierwszego dnia, kiedy się tutaj wprowadzili. Mała, zagubiona Su stała na chodniku i trzymała w ręce telefon, nieustannie do kogoś pisząc. Podeszłam do niej, żeby się przywitać. Zaczęło się dosyć niefortunnie, bo kiedy nasza koślawa wtedy jeszcze, rozmowa zaczynała się rozkręcać, zemdlałam. Mam problemy z cukrem. Cały czas, niezależnie od tego ile go zjem, mam go w organizmie za mało. Upadłam na chodnik i rozbiłam sobie kolano. Blizna, która wtedy powstała, prezentuje się ślicznie aż do dzisiaj. Susan, nie była aż tak przestraszona, jak mogłoby się tego spodziewać po dwunastoletniej dziewczynce. Zawołała swojego tatę, natomiast ten moich rodziców. Ci zrobili to co zawsze - zadzwonili po mojego stałego lekarza, który chyba przyzwyczaił się do moich cotygodniowych ,,wypadków". Nasi rodzice się zaprzyjaźnili. Robili grille, spotykali się, imprezowali, a kilka lat później, Susan powiedziała mi, że od dawna nie widziała taty tak szczęśliwego. Fakt, że pan Dan i mój tata mieszkali naprzeciwko siebie, była dla nich równoznaczne z tym, że nie musieli do siebie dzwonić, a nawet przechodzić na drugą stronę ulicy - po prostu darli się do siebie przez okno, co doprowadzało naszych innych sąsiadów do białej gorączki. W sumie moi rodzice też nigdy nie mieli przyjaciół. Jeżeli już mowa o moich rodzicach - byli jak z okładki gazety. Dosłownie, państwo idealni. Czy mi to przeszkadzało? Nigdy w życiu. Pracowali w swojej firmie transportowej, poświęcali nam swój wolny czas, po prostu idealnie. Jeżeli już musiałabym na coś narzekać, to na pewno nie na nich.
Poza tym, nie jestem osobą, która lubi zrzędzić. Przeważnie mam wszystko gdzieś, o ile tylko się da. Mogłam spać do której chciałam, nic nie robić w domu, wszyscy wszystko robili za mnie. Właściwie, jedyną rzeczą, na której mi zależało i na której skupiałam całą swoją uwagę, były skrzypce, na których zaczęłam rzępolić, kiedy miałam 14 lat. Oczywiście, ku uciesze mojej siostry, która za każdym razem, kiedy tylko słyszy, ze swojego pokoju obok, że chociażby wyciągam skrzypce z futerału, stara się na wszelki wypadek, od razu, zagłuszyć mnie dźwiękami Nicki Minaj ze swojej wieży, którą dostała od rodziców. Niestety.
W moim domu nieustannie walczą ze sobą trzy rodzaje muzyki - Janis Joplin z mojego pokoju, Nicki z pokoju Leny i oczywiście ponadczasowy Jazz z pokoju rodziców, na który osobiście - nie narzekam. Więc, nie mam szans, żeby zagrać cokolwiek. Jedynym miejscem, gdzie wiecznie panowała cisza i spokój był dom Susan. To znaczy, jeżeli poprzez pojęcie ,,ciszy i spokoju" rozumiecie, że żadna murzynka z wielkim tyłkiem nie drze się non stop, śpiewając, o statkach kosmicznych, tylko wypełniające każde pomieszczenie śmiechy i ciągnące się w nieskończoność rozmowy ojca z córką. Pan Dan przyzwyczaił się chyba po roku, do widoku mnie, stojącej na progu jego domu ze skrzypcami pod pachą. Kiedy Susan miała piętnaście lat, razem ze mną zaczęła uczęszczać do szkoły muzycznej, umiejscowionej na wzgórzu, dokładnie za domem Arona i jego cioci. A właśnie! Aron! Nie wspominałam chyba jeszcze o nim. No więc, z nim sprawa jest nieco bardziej skomplikowana: Był najlepszym przyjacielem Susan, jeszcze w Polsce. Pochodzi z patologicznej rodziny. Ojciec bijący matkę za to, że piję, a ona pije dlatego, że boi się na trzeźwo przyjąć swojego męża wracającego z pracy, wiedząc, że ten znowu ją pobije. Stale powtarzający się schemat. Zamknięte koło. Dla niego, tak jak dla mnie, dom państwa Fox'ów był ucieczką od normalnego życia. Może moje problemy w porównaniu z jego problemami były błahe, ale nie w tym rzecz. Kiedy rodzice Su zaczęli się kłócić, był przy niej tak samo, jak ona przy nim zawsze, kiedy tylko mama Arona sięgała po pierwszą butelkę piwa. Czyli codziennie, koło piętnastej. Ich więź była silna, pewnie nie mogli sobie nawet wyobrazić życia bez siebie. Nie musieli sobie wyobrażać, ich los potoczył się tak, że byli zmuszeni się rozstać. Państwo Fox przestali być idealną rodziną. Tata spakował swoje rzeczy i oznajmił, że wyjeżdża. Sus, zawsze była z nim bardziej związana, niż Kasper, więc ten został z matką, a ona sama wyjechała z ojcem do kraju, kiedy to nawet nie umiała przedstawić się po angielsku. Osamotniony Aron dzielnie znosił bijatyki rodziców. Przez rok, potem nie wytrzymał. Zadzwonił do swojej cioci mieszkającej w Londynie, błagając ją, żeby go ratowała. Pani Lucy Black mimo swojego srogiego, można by rzec, przerażającego, wyglądu, była jedną z najbardziej kochanych osób, jakie udało mi się do tej pory spotkać. Oczywiście, że mu pomogła, jeszcze tego samego dnia, kiedy zadzwonił kupiła mu bilet na pierwszy lot z Polski do Anglii, który miał odbyć się następnego dnia. Chłopak spakował swoje rzeczy, mówiąc po prostu, że wyjeżdża. Pani Lucy dzwoniła do rodziców wcześniej, zapewniając, że potrzebuje pomocy w domu, bo po śmierci swojego męża nie daje sobie rady sama. Państwu Black było na rękę pozbyć się, wtedy jeszcze trzynastoletniego, małego, chudego chłopca, który tylko codziennie wieczorem stawał między nimi i próbował przekonać, że żadne z nich wcale nie musi wypełniać swojego ,,codziennego obowiązku", jakim jest, albo bicie drugiej osoby, albo upijanie się w trupa. Czy któreś z nich uderzyło kiedyś Arona za którąś z tych rozpaczliwych prób ratowania rodziny? Oczywiście, że tak. Siniaki chował pod swoimi długimi, rozciągniętymi rękawami swetrów, które przyszło mu wtedy nosić. Tak więc, trzynastoletni chłopak przyjechał do Anglii, w poszukiwaniu nie tylko swojej starej przyjaciółki, ale też prawdziwego, kochającego domu. Myślę, że oprócz rodziny Fox'ów nikt nigdy nie traktował go dobrze. Oczywiście do czasu, kiedy to zamieszkał u ciotki. Pamiętam, jakby to było wczoraj, kiedy dzień po przyjeździe przybiegł do Sus. Siedziałam z nią wtedy w pokoju a jej łóżku. Oglądałyśmy jakąś bajkę, chyba to była droga do El Dorado. Pan Dan wpuścił chłopaka do domu i zaprowadził go do jej pokoju. Chciałabym widzieć jego minę, kiedy zobaczył to przemoczone, zapłakane dziecko pod drzwiami. Przemoczone dlatego, że tego dnia, padało tak strasznie, że miałam wymówkę, żeby nie wracać do domu, który był przecież naprzeciwko. Wracając do reakcji pana Dana, pewnie po prostu przytulił go, najmocniej jak umiał i powiedział coś, co wypowiedziane przez kogoś innego nie wzbudzałoby żadnych emocji, na przykład ,,Tak się cieszę" , albo ,,Dobrze cię widzieć". Pan Fox był jednak człowiekiem, który miał w sobie coś takiego, że nawet najzwyklejsze ,,wszystkiego najlepszego" na urodziny, brzmiało w jego ustach tak pięknie, że od razu człowiekowi robiło się lepiej, niezależnie od tego w jakim był stanie. Dwa lata użerałam się z Aronem, żeby w końcu móc się z nim normalnie dogadać. Muszę przyznać - Susan nauka angielskiego przyszła dużo łatwiej. W końcu, kiedy mieliśmy piętnaście lat, mogliśmy z chłopakiem obejść się bez pomocy naszej Susan - tłumaczki, która do tej pory była niezbędna nawet po to, żeby zapytać, czy chce mu się pić. Wszyscy razem stworzyliśmy naszą trzyosobową grupę, która trzymała się ze sobą cały czas, nieprzerwanie, od dokładnie 30 czerwca 2008 roku. Pierwszy papieros, piwo na wzgórzu za szkołą muzyczną i inne typowe dla nastolatków sprawy. Właściwie wszystko to robiliśmy razem. Mimo, że wydawałoby się, że inni ludzie starają się, w jakiś sposób dołączyć do naszej paczki, my zawsze byliśmy nieugięci w tej sprawie. Nasza trójka, koniec i kropka. Minęło sześć lat, odkąd się poznaliśmy, aż do dzisiaj. Każdy z nas miał za sobą pierwszy związek, może nawet i kolejny. Były kryzysy, kłótnie, to wiadomo. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo pokłócilibyśmy się danego dnia albo jak wyklinalibyśmy na siebie, że się nienawidzimy i tak Aron i Sus siedzieliby przy moim łóżku w szpitalu, dyskretnie przemycając moją ulubioną czekoladę pod kurtką któregoś z nich, gdybym tylko zasłabła. Albo ja i Aron rozmawialibyśmy przez telefon z Susan, dopóki by nie zasnęła, gdyby jakimś cudem, wysiadł prąd i nie mogłaby spać ze swoją lampką, gdyż od dziecka boi się ciemności. Obie byłybyśmy pod drzwiami Arona w przeciągu pięciu minut, gdyby zadzwonił do nas, że jest załamany, bo znowu pokłócił się ze swoją niedorozwiniętą dziewczyną. I wiecie co? Myślę, że to przez to przetrwaliśmy. Dzisiaj też jest 30 czerwca. Tylko, że 2014. Leżę do góry brzuchem z zamkniętymi oczami i słyszę, jak moja mama wpuszcza do domu Su i Arona. Teraz słyszę jak wchodzą już po schodach, na których dołącza do nich Lena. Nie otwieram oczu, dam im satysfakcję z obudzenia mnie. Staram się tylko nie uśmiechnąć głupio przez przypadek i się nie wydać. Właśnie, któreś z nich nacisnęło na klamkę i jak najciszej się da, otwiera drzwi. Powoli wchodzą do pokoju i stają nad moim łóżkiem.
Zapowiada się nieźle :)
OdpowiedzUsuń