środa, 24 września 2014

Rozdział siódmy.


Jade's P.O.V.



Po raz dziesiąty, odkąd trwało nasze ,,spotkanie", udało mi się wywołać na swojej twarzy sztuczny uśmiech. Susan bawiła się w najlepsze, a ja na zmianę obserwowałam Bruna, swoje buty, jakieś ptaki - jednym słowem, wszystko tylko nie ich. ,,Pieprzona miłość", odezwał się nieznośny głos w mojej głowie. Ile my już tutaj jesteśmy? Wyciągam telefon i rzucam ukradkowe spojrzenie na wyświetlacz. Dopiero pół godziny? ,,Jezu..." Muszę znaleźć sposób, żeby jak najszybciej coś uciec. To musi być coś niebanalnego oraz niezbyt nadzwyczajnego, żeby Susan (broń mnie Panie Boże) nie zechciała wrócić do domu ze mną. Patrzę na nią i widzę, jak promienieje. Uśmiecham się sama do siebie. To urocze, że znalazła sobie fajnego chłopaka... ,,Tylko dlaczego ja muszę za nimi chodzić w roli przyzwoitki?". Zaczęłam cicho pogwizdywać i kopnęłam kamień leżący przede mną. A może oni chcą, żebym tu była i mają mnie na uwadze? Zwalniam kroku, żeby zobaczyć czy chociaż obejrzą się za siebie, żeby zobaczyć, co się dzieje. Nie, skądże znowu. Idą dalej przed siebie pochłonięci rozmową. Co chwile o coś się sprzeczają, żeby zaraz po tym wybuchnąć śmiechem. Na początku, całkiem ciekawiła mnie ich rozmowa, ale kiedy zaczęli się kłócić czy Toyota jest brzydka czy ładna, po prostu odpuściłam.  Byli już jakieś dziesięć metrów przede mną, kiedy w końcu ruszyłam w ich stronę mozolnym krokiem, wzdychając cicho. A może teraz mam szanse? Po prostu zawrócić i uciec? Tak to zdaję się być dobry....
- Jade, ruszaj się!
....pomysł. Świetnie, akurat teraz Su musiała się odwrócić. Patrzyła na mnie wyczekująco, a kiedy byłam już dostatecznie blisko, zapytała:
- Coś nie tak? ,,Nie, skądże znowu, jest wyśmienicie."
- Nie, dlaczego? - postanawiam ugryźć się w język.
- Dziwnie się zachowujesz, nie odzywasz się. Na pewno? - stała się nagle bardzo dociekliwa. Unosi wysoko brwi i patrzy na mnie z troską. 
-Wszystko ok - zapewniam ją i delikatnie unoszę kąciki ust. Jack przygląda mi się podejrzliwie, na co staram się nie zwracać większej uwagi. ,,Jade, jesteś taka szalona! Pierwszy raz od roku jesteś na randce! Tylko, że nie swojej..." Parskam śmiechem. Chyba moja fatalna sytuacja tak mnie śmieszy albo wspomnienie Arona, które nagle zajęło kluczowe miejsce w mojej pamięci, kiedy to chłopak stwierdził, że nie mam chłopaka, bo jestem mała i gruba. Oczywiście żartował....przynajmniej mam taką nadzieje. Kolejna część spaceru mija mi w lepszym nastroju. Co prawda dalej się nie odzywam, ale pochłonięta jestem w swoich myślach. Wyrywa mnie z nich dźwięk mojego telefonu. Para koło mnie, nie zwraca na niego uwagi. Wyciągam urządzenie z kieszeni i lustruje je wzrokiem. ,,Lena"
Boże, w końcu ten gargulec się do czegoś przyda! W mojej głowie zrodził się znakomity plan, ale staram się udać obojętną, kiedy odbieram. Zresztą, mogłabym nawet odjechać na Brunie w stronę zachodzącego słońca, a oni i tak nie zauważyliby.
- Halo? 
- Jade, mama pyta, czy kupisz tampony po drodze - słyszę jej obojętny ton. Biorę głęboki oddech, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- Co się stało? - korzystając z tego, że moi towarzysze słyszą tylko jedną stronę, postanawiam trochę zmienić bieg tej rozmowy.
- No nie wiem co się stało, że potrzebuje tamponów. Zastanów się - Lena zaczęła się irytować.
- Wymiotujesz i mam wracać do domu? - staram się, żeby mój głos zabrzmiał jak najpewniej się dało, ale jednocześnie nie drżał od śmiechu, który rozpierał mnie od środka. Zacisnęłam wargi, a łzy zaczęły napływać do moich oczu. Odwróciłam głowę w drugą stronę, wiedząc, że przyjaciele już bacznie mnie obserwują.
- Rzygać? Czy ty zwariowałaś? - o mój Boże, nie wytrzymam. - TAM-PO-NY Jade, tampony! - powtarza się Lena.
- Dobrze, to wejdę do apteki i kupie ci coś na ból brzucha - zakrywam usta dłonią, starając się jeszcze przez moment zachować powagę. 
- Kurwa Jade! Tampony, to takie korki do dupy! - nie wytrzymuję i wydziera się. Zaciskam zęby.
- Dobrze, zaraz będę w domu - szybko się rozłączam, słysząc jeszcze ciche ,,ja pierdole..."  w słuchawce. Teatralnie odwracam się do wpatrzonej we mnie pary.
- Niestety, moja siostra się źle czuje i muszę iść do domu. Rodzice wychodzą wieczorem i nie może zostać sama - mówię ze zgrozą.
- Twoi rodzice wychodzą? - pyta Susan.
- Tak, bardzo mi przykro, ale muszę iść - staram się brzmieć jak najbardziej naturalnie. Przyciskam rękę do serca i kontynuuję: - Chodź, Labradorze Bronisławie, idziemy do twej pani - przywołuję go, a kiedy ten podbiega,zapinam go na smycz. 
- Dobrze, więc do zobaczenia - żegna się niepewnie Jack i przytula mnie delikatnie. Po chwili wypuszcza mnie z objęć i daję miejsce Susan, która gdy tylko do mnie przylega, mówi szeptem do mojego ucha:
- Dziękuję, że byłaś. A teraz uciekaj, nie powiem mu, że nasz wkręcasz - sztywnieję na dźwięk tych słów. Kurde. 
- To do zobaczenia - macham im ręką na odchodnego i odchodzę od nich szybkim krokiem, ciągnąc za sobą, zbuntowanego psa. Ten najwyraźniej nie chciał jeszcze kończyć naszej ,,wycieczki". Nie zważając na jego kontrowersje, przeciągnęłam go przez pola aż w końcu dotarłam do głównego wjazdu na nasze osiedle. Może nie prezentował się....najlepiej?
Co ja gadam, prezentował się fatalnie.
Po prawej stronie sklep, do którego uczęszczały żule, mieszkające wszystkie razem, z drugiej strony ulicy w swojej małej ruderze. Oba budynki były tak samo obskurne i mieszkańcy osiedla wojowali, żeby coś z nimi zrobić. Na razie, bezskutecznie. Dzisiaj los tak mnie pokarał, że musiałam do tego właśnie sklepu wejść. Co gorsza - narazić się na jakieś spojrzenie żula, kiedy będę kupować tampony.  Patrze na Bruna i zamyślam się na chwilę. Jaka jest szansa, że jeżeli go tutaj zostawię, ktoś  go zabierze? Chyba mała. W każdym bądź razie, jest nadzieja. Niedbale przywiązuję koniec jego smyczy do poręczy schodów, prowadzących do drzwi od sklepu.
- Zostań - wydaję komendę, ale nie sądzę, żeby zrozumiał. Ostatni raz mierzę go spojrzeniem i wchodzę do środka. Witam cicho grubą kasjerkę za ladą i rozglądam się w poszukiwaniu pożądanego produktu. Na moje szczęście, wszystkie żule leżą już chyba pijane u siebie, bo sklep lśni pustkami.
,,Nie, słowo ,,lśni" w żadnym wypadku nie określa tego miejsca." - myślę, kiedy przechodzę obok szafki z owocami, na którym spoczywają całe kłębowiska much i gdzie nie gdzie widać zarodki pleśni, na przykład na jabłkach. Wzdrygam się lekko, ale nic nie mówię.
Kasjerka chyba nie jest skora do rozmowy, bo gdy podaję jej tampony, mierzy mnie od góry do dołu spojrzeniem i palcem wskazuję na cenę, która pojawiła się na wyświetlaczu po skasowaniu produktu.  Mimika jej twarzy pozostaje dla mnie zagadką, dopóki nie wręczam jej pieniędzy, a ta zmuszona jest wydać mi resztę. Wtedy złość i niechęć do mnie są już aż za dobrze widoczne.
Dziękuję jej, kiedy oddaje mi przynależne mi drobne i wychodzę ze sklepu, wciskając pudełko z tamponami do torebki. Jakoś nie mam ochoty paradować z nimi przez całe osiedle w ręce.
Odwiązuje Bruna, który niestety czeka na mnie w tym samym miejscu, w którym go zostawiłam i ruszam do domu. Po drodze, kieruję swoje myśli, na moje dzisiejsze odkrycia. Po pierwsze, jestem fatalną aktorką. Po drugie, Susan zna mnie zdecydowanie za dobrze. Po trzecie, jest najlepszą przyjaciółką na świecie. Przecież powinna była się zdenerwować na mnie, za moją nieudaną próbę kłamstwa. Jednakże zna mnie na tyle dobrze, że chyba od początku przeczuwała, że będę próbowała jak najszybciej wyrwać się z tej ,,randki". Mam nadzieję, że idzie jej dobrze. Jack musi być nią serio zauroczony, skoro wczoraj widział ją w takim stanie, ale w dalszym ciągu nie odpuścił. Przynajmniej Susan nie obrzygała niczego, wtedy mogłoby być różnie. Rozumiem jej zakłopotanie, całą tą sytuacją. Wczoraj, z tego co mówiła, chciała go praktycznie ,,zgwałcić". Każda jej próba picia alkoholu kończyła się niepohamowaną żądzą do najbliższej w otoczeniu osoby płci przeciwnej. Uśmiecham się sama do siebie i przyśpieszam kroku. Skręcam w prawo, i już po chwili stoję pod moim domem. Otwieram drzwi, które skrzypią niezadowolone z tego faktu. Wzdrygam się, kiedy słyszę ten dźwięk i puszczam Bruna, który (jak na takiego idiotę przystało) wybiega z przedsionka, przesuwając dywan położony pod schodami i wparowuje do salonu. Jeszcze za nim zdążę ściągnąć buty, słyszę pomruki niezadowolenia Leny. Pewnie pies skoczył na nią, gdy ta siedziała na kanapie. Uśmiecham się sama do siebie. Podnoszę się z ziemi, chwytam torebkę i wchodzę dalej. Poprawiam przesunięty dywan i wkraczam do salonu. Siostra leży na kanapie i ogląda coś na MTV. Rzucam jej paczkę, o którą prosiła, i siadam na fotelu. Wbijam się w niego jak najgłębiej mogę. Czuję na sobie jej pytające spojrzenie.
- No co? - odwracam się w końcu w jej stronę.
- Co się dzisiaj z tobą działo? - podpiera się na łokciach i skupia na mnie całą swoją uwagę.
- Musiałam jakoś uciec z randki - odpowiadam obojętnie.
- Byłaś na randce?-  otwiera szerzej oczy.
- Nie mojej, Susan. Stresowała się i chciała, żebym szła z nią - wzruszam ramionami i przecieram palcami oczy.
- Uwierzyła?
- Nie.
Lena parska śmiechem.
- Zdenerwowała się, że chcesz ją wystawić?
- Bynajmniej ucieszyła się, że dam im spokój.
- Już się nie wstydziła? - siostra powoli zaczyna denerwować mnie swoją dociekliwością.
- Najwyraźniej.
Zanim zadaje kolejne pytanie, uciszam ją gestem ręki. W korytarzu słychać kroki.
- Rodzice - stwierdzamy równocześnie. Nasze podejrzenia sprawdzają się, gdy do pomieszczenia wchodzi mama, a krok za nią tata.
- Jade, słońce, ty już w domu? - pyta mama i siada na oparciu mojego fotela. Głaszcze mnie po włosach i uśmiecha się lekko. Ma dobry humor. To znak, że babcia Sofia jeszcze nie zdążyła do niej zadzwonić, żeby ,,przypadkiem" wspomnieć o naszej kłótni.
- Tak, jakoś nie miałam ochoty na wyjścia. Lena ma te tampony, które miałam ci kupić. A teraz przepraszam, chciałabym dzisiaj dokończyć pakować książki.
Niechętnie podpieram się na oparciach i mozolnie staję na nogach. Chwieje się lekko, ale po chwili łapie równowagę, uśmiecham się promiennie i wchodzę po schodach na górę.


*****



Dzisiaj jest jeden z takich dni, że najchętniej położyłabym się brzuchem do góry i nie robiła kompletnie nic. Równałoby się to jednak z poczuciem winy, że jestem nieprzydatna społeczeństwu, a tego uczucia nienawidziłam. Wchodząc więc do pokoju, mam opracowany plan, jak możliwie najlepiej można zagospodarować pozostały czas.
Po pierwsze, skończyć układać w torbach książki.
Po drugie, odbyć z rodzicami rozmowę, na temat babci Sofii, która, na pewno zdąży przekazać mamie, jaka okropna byłam pod cmentarzem. Po trzecie (to alternatywna opcja), jechać z pierwszymi pudłami do mieszkania. Może poproszę Arona o pomoc w przenoszeniu ciężkich rzeczy? Zwykle nie siedział długo u Kivy w obawie przed jej tatą, który nie pałał do niego uczuciem w przeciwieństwie do córki. Biorę głęboki wdech i zabieram się do pracy. Idzie mi w miarę sprawnie, ale wiem, że jeżeli chociaż na chwilę przestanę, nie będę aż tak wydajna jak teraz, więc żadna przerwa nie wchodzi w grę. Nie zauważam nawet, kiedy regał jest już pusty. Co prawda, zajęło mi to trochę czasu, ale czuję się lepiej, aniżeli jeśli bym tego nie zrobiła. Telefon wskazuje godzinę 19. Szybko wybieram odpowiedni numer i dzwonię. Na dworze zaczyna robić się szaro. Stoję przy drzwiach balkonowych, wpatrzona w pejzaż, innych takich samych domków, kiedy Aron w końcu odbiera.
- Halo?
- Jesteś jeszcze u Kivy? - pytam od razu.
- Tak, ale już wracam. Coś się stało? - niepokoi się. Przewracam oczami. No tak, cały on, przewrażliwiony pod każdym względem.
- Nie, po prostu pomożesz mi przewieść rzeczy do mieszkania, co ty na to?
- Może być. Będę jak najszybciej. Do zobaczenia - szybko się żegna. Dopiero, kiedy odkładam telefon na biurko, uświadamiam sobie coś dziwnego. Aron miał niezwykle zdyszany, trzęsący się głos. Skoro był u Kivy, to mogłam mu...przeszkodzić w czymś....ważnym? Ta myśl z trudem przelatuję przez moją głowę, pozostawiając za sobą wyobrażenie Arona robiącego...TO z Kivą. Wzdrygam się na samą myśl i od razu ją odrzucam. Na pewno nie...mogli na przykład biegać, albo odnawiać dach. O, to jest świetna wersja. Tego będę się trzymać. Potakuję sobie sama głową, jakbym chciała udowodnić, że w to właśnie wierze.
- Jade! - słyszę stłumiony głos z dołu  Niechętnie zwlekam się ze schodów i staję w drzwiach kuchni, oparta o framugę.
- Wołaliście mnie?
- Tak. Dzwoniła babcia Sofia....
Zaczyna się. Widząc moją niezadowoloną minę, mama skraca rozmowę do minimum.
- Mówiłam ci, żebyś po prostu odpuściła? Mówiłam? - mama opiera się o blat wpatrzona we mnie, a tata z bezpiecznej odległości obserwuje cały dramat.
- Ja wcale nie chciałam się z nią widzieć! Przechodziłam obok, Susan jej pomachała, a kiedy mnie zobaczyła, nie szczędziła uroczych komentarzy - zaplatam ręce na piersi.
- Jakich komentarzy?
- Tych co zwykle: że jestem niewychowana, rozwydrzona, że jadę na waszej dobroci.... - wymieniam na palcach. Mama przeciera twarz dłońmi. Opuszcza ręce wzdłuż ciała i patrzy pytająco na ojca.
- No i powiedz mi, czy ta rodzina jest normalna?
- Zdecydowanie nie - stwierdza uśmiechnięty. - Wiesz jakie jest moje zdanie w tej sprawie i że trzymam stronę Jade. Mama macha zdegustowana ręką w jego stronę.
- W każdym razie - zwraca się do mnie. - babcia była tak zła, że stwierdziła, że nie przyjedzie na święta. Nie wiem, czy mam się cieszyć, czy płakać - mama mierzy mnie spojrzeniem, ale widzę, że jak najmocniej stara się nie roześmiać. To odkąd poznała tatę, przeszła największą przemianę. Była kiedyś bardzo nieśmiała, cicha. Nawet bała się odezwać. Przy tacie, stała się kobietą silną, mającą własną firmę, dom i dzieci. To dzięki niemu zaczęła normalnie żyć. Skoro już ich wątek przetoczył się przez moją głowę, natchnęło mnie to znowu do rozważań o miłości. Chyba tylko moi rodzice są dla mnie przykładem szczerej, prawdziwej, gorącej miłości. Pochłonięta w swoich myślach nie słucham co mówi do mnie mama. Patrze na nią nieprzytomna i zastanawiam się, jak czuła się przy tacie. Czy było tak romantycznie jak w filmach? Może bardziej? Kiwam niemrawo głową kiedy o coś pyta.
- No dobrze, zostawmy to, idź do siebie - dociera do mnie. Czyli rozmowa przebiegła jak należy, nawet jeżeli odbyła się ona prawie w ogóle bez mojego wkładu. Nienawidzę, kiedy tak pogrążam się w myślach. Zaczyna fascynować mnie jedna, nawet najmniejsza rzecz, w skutek czego nie skupiam się na niczym. Siedzę półprzytomna na łóżku i oglądam uważnie cztery wypchane po brzegi książkami torby, ustawione w rządku pod ścianą. Koło nich stoją nieużywane od bardzo dawna skrzypce. Je też trzeba zabrać, zdecydowanie. Susan, na szczęście  nigdy nie przeszkadzało, kiedy grałam. Można powiedzieć, że całkiem to lubiła. Opieram głowę na rękach. Gdzie jest Aron? Powinien już tutaj być. Przeczesuję włosy palcami. Wyglądam przez okno. Pusto. Dziwne, bardzo dziwne. Nie chcę siedzieć bezczynnie, więc chwytam za pierwsze pudło, i targam je na dół. Robię to z drugim i dwoma kolejnymi. A jego ciągle nie ma. Chodzę od okna do drzwi. Powiedział: ,,będę jak najszybciej". Co to mogło oznaczać? Na pewno mniej niż godzinę. A jest już 20:15. Siadam na jednym z pudeł i wpatruję się w ścianę. Żadnych wieści ani od Su ani Arona.
- Co jest? - pyta nagle moja siostra, która wzięła się tu chyba znikąd. Podnoszę wzrok i widzę jak napycha się jakimś jogurtem. Siada obok mnie i czeka na odpowiedź.
- Aron miał przyjechać, ale chyba tego nie zrobi. Susan jest na randce. A ja nie wiem co mam robić - uśmiecham się do niej smutno. Zastyga z łyżeczką w połowie drogi do jej ust.
- Po co Aron miał przyjechać? - pyta w końcu.
- Pomóc mi zapakować to wszystko - wskazuje ręką na otaczające nas bagaże. - Myślę, że zrobię to sama, żeby wrócić wcześniej do domu.
- Ja ci pomogę - oferuje się nagle. Wyłapuje jej spojrzenie i pytam z niedowierzaniem:
- Chce ci się?
- Jak najbardziej!.
- Dobra - przystaję na jej propozycję. - To ty wynieś to na werandę, a ja wyprowadzę samochód - zaczynam wydawać polecenia.
- Świetnie się zaczyna - burczy pod nosem Lena, ale posłusznie wstaje i targa za sobą pudła.
Otwieram drzwi i przechodzi mnie dreszcz. Powietrze robi się coraz zimniejsze. W drodze do garażu pocieram nerwowo ramiona. Wsiadam do samochodu, i przestawiam go tak, żeby droga od niego do drzwi wejściowych była jak najkrótsza. Otwieram bagażnik i idę pomóc siostrze, która morduje się z trzecim pakunkiem.
We dwie nosimy po jeden bagaż i muszę przyznać, że nie idzie nam tak źle, jak można by się tego spodziewać.
Otrzepuję ręce kiedy kończymy i zamykam bagażnik. Obie oddychamy ciężko.
- Jedziesz ze mną?  - pytam i wskazuję głową na samochód.
- O ile w tym bloku jest winda, tak - odpowiada, i odgarnia włosy z mokrego czoła.
- Jest - śmieję się. - Powiedz rodzicom, że nas nie będzie, ja czekam tutaj - Nie czekając na jej sprzeciw, że znowu musi coś robić za mnie, wsiadam do samochodu, zajmuję miejsce kierowcy, zapinam się pasem i pokazuję jej kciuk do góry.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz