niedziela, 31 sierpnia 2014

Rozdział trzeci.

Jade's P.O.V

- Naprawdę, nie mam pojęcia, dlaczego zemdlała. Musimy zrobić badanie krwi. Córka zostanie u nas na obserwacji na noc.
Nie zostaje na żadnej obserwacji! Gdzie ja jestem i gdzie jest moje świadectwo?
Otwieram oczy i przecieram je dłońmi.  Rozglądam się wokół siebie. Do moich nozdrzy dobija nieprzyjemny zapach...o nie, to ten zapach. Szpital. 
Zauważam moją mamę, rozmawiającą po drugiej stronie sali z lekarzem.
Czyli coś się dzieje, skoro rodzice też są tutaj.
Nie, zaraz, przecież oni byli na rozda....Chwila! od początku! Muszę wszystko przemyśleć.
Byliśmy na rozdaniu świadectw, odbierałam właśnie moje, patrzyłam na Su i zemdlałam.
Wszystko jasne, muszę teraz znaleźć Susan.
- Pan chyba sobie kurwa jaja robi, że pan nie wie co jej jest. Kurwa, jebany doktor! - no to już znalazłam. Jej krzyki dudnią w całej sali.
- Susana, spokojnie, to nie jego wina. - uspokaja ją męski głos. Czyli jest też Aron. Wzdycham i podnoszę się na łokciach. Mama widząc to, podbiega do mnie.
- Moje słoneczko, jak się czujesz? Nawet nie wiesz, jak się baliśmy z ojcem! - Łapie moją twarz w dłonie i przygląda mi się dokładnie.
- Dobrze, na prawdę dobrze. Nie muszę tu zostawać na noc, na prawdę - mówię, uwalniając się z jej uścisku. Rozcieram obolałe od uścisku policzki i patrze na nią z wyrzutem.
- Zawsze tak mówisz. Myślę, że lepiej by było, gdybyś....
- Nie, proszę cię. Jestem dorosła, nie chce tu zostawać - Siadam na skraju mojego łóżka, a kiedy moje bose stopy dotykają zimnej podłogi, przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz. Dlaczego ja mam gołe stopy?! Znowu przebrali mnie w tą beznadziejną, szpitalną piżamkę. Patrząc w dół, i widząc, jaka jest skąpa, wślizguję się z powrotem pod kołdrę, i podciągam ją pod brodę, rumieniąc się przy tym lekko.
Mama wzdycha i gładzi mnie po włosach.
- Kochanie, oni nie wiedzą, czemu zasłabłaś. Przecież Su mówiła, że podawała ci glukozę rano - jej zatroskany ton głosu wprawia mnie w poczucie winy przez to, że tak na nią naskoczyłam. Spuszczam wzrok w dół i zaczynam oglądać dokładnie moje palce, które stają się teraz bardzo interesujące.
- Wiem mamo. Czuję się dobrze, możemy poczekać na wyniki w domu. Wolę spać w swoim łóżku - mówię po chwili stanowczo. Ta tylko kiwa ze zrozumieniem głową.
- Słyszał pan, doktorze. Idę powiedzieć ojcu, jest na korytarzu, poczekaj na mnie. Zaraz przyjdę - Pochyla się nade mną i całuje mnie w czoło, po czym wychodzi z sali. Czuję dziwne ciepło, które wypełnia mnie teraz całą.
Kiedy mama zostawia nas samych, (samych, czyli ja, Aron, Susan i wściekły na nią doktor, który obecnie notuje coś w swoim kajecie) dwójka moich przyjaciół zajmuję miejsca koło łóżka. Trochę to trwa, zanim siądą już spokojnie przy mnie, bo przepychają się, ponieważ oboje chcą zająć krzesło bliżej mojej głowy. Kończy się na tym, że Susan zaczyna gryźć Arona, na co ten pasuje.
- Jesteście debilni - Chichoczę cicho. Spoglądają na siebie i wzruszają obojętnie ramionami.
- Stara, mówię ci, ale jebło jak zemdlałaś, to aż w sali zadudniło - zaczyna śmiać się Su. No tak, bardzo w jej stylu.
- A co ty tak dzisiaj, klniesz jak szewc? - pytam i patrzę na nią, spod przymkniętych powiek.
- Tak mi się wymsknęło - Twierdzi, na co lekarz stojący z nami i gmerający przy kroplówce, parska śmiechem. Su obraca się i obrzuca go wrogim spojrzeniem. Aron łapię ją za ramię i kręci głową, zanim ta zdąży coś powiedzieć. Wzdycha ciężko i odwraca się do mnie.
- Na co masz ochotę? Przemycić ci coś do jedzenia? Mogę to zrobić, chyba, że jakiś brzydal w kitlu nas przyłapie - mówi, naciskając na zwrot ,,brzydal w kitlu''. Nie mogę się powstrzymać i wybucham śmiechem, na co całkiem obrażony lekarz wychodzi z sali, trzaskając za sobą drzwiami.
- Właściwie, skoro pytasz to mam ochotę obejrzeć Hobbita - mówię i przeciągam się na łóżku. Aron krzywi się lekko.
- A nie moglibyśmy...
- Nie, nie będziemy oglądać po raz tysięczny Harry'ego Pottera. Nie ma mowy - uprzedzam jego pytanie. Zaplata ręce na piersi i marszczy brwi.
- Jesteście beznadziejne. W sumie jesteście podobne do tych waszych Hobbitów. Ty jesteś taka mała - tu wskazuję palcem na mnie - A ty masz takie same, brudne stopy - teraz na Susan. Dostaję jeszcze większego napadu śmiechu. - No i z czego się cieszysz, trollu? - pyta i odwraca głowę, żebyśmy nie zobaczyły, jak uśmiecha się lekko.
Chcę mu odpowiedzieć, jednak zagłuszają mnie odgłosy rozmowy osób wchodzących do sali.
- Cześć tato - szczerzę zęby do mojego, właśnie przybyłego rodziciela.
- Nawet nie wiesz jak się bałem! - krzyczy, po czym łapie się za serce. - Jesteś niemożliwa. Wszystko załatwione, możemy wracać do domu. - sprawdza godzinę w zegarku na ręce. - Jutro mamy stawić się tutaj o 11, po wyniki badań. Możemy już jechać? - pyta, tym razem swoją żonę, na co ta kiwa głową. Podaję mi ubrania, które chyba przygotowała mi na jutro. Oglądam je, i cała krew odpływa z mojej twarzy.
- Chyba żartujesz... - szepczę cicho. Ona patrzy na mnie zdziwiona.
- No co? Przecież tak lubiłaś ten sweter.
- Mamo...nienawidzę go... - mówię, podnosząc do góry  żółto - zielony pasiasty sweter. - Wyglądam w nim jak zarzygana pszczoła.
Aron odrzuca głowę do tyłu i łapie się za brzuch. Łzy ciekną mu z oczu, a ze śmiechu nie może złapać oddechu.
- No tak, świetnie, wesoły szpital - komentuje Su, po czym popycha go, tak, że spada z krzesła, i ląduję na ziemi. Nie przeszkadza mu to, bawi się równie dobrze, leżąc na podłodze. Przełykam ślinę.
- Mamo, proszę, powiedz mi, że masz coś innego...
- Nie! Ubieraj się, masz tylko dojść do samochodu, nie marudź.
Po długich negocjacjach, moim wybuchu złości, w końcu udaję się do małej łazienki koło sali, żeby przebrać się w TO COŚ.
Mama wzięła moje ulubione jeansy, więc dlaczego do cholery musiała wygrzebać TO z dna szafy?
Wychylam głowę zza drzwi i rozglądam się, a kiedy jestem pewna, że korytarz jest pusty, przemykam ukradkiem do sali. Wparowuję do niej i zamykam z trzaskiem drzwi. Jeszcze chwilę stoję oparta o nie plecami i oddycham ciężko.
- Jedźmy - wydaję komendę, tym samym przykuwając uwagę zebranych pogrążonych dotychczas w rozmowie. Odwracają się i po kolei wychodzą z sali. Tata, niosący moją torbę, mama rozmawiająca o czymś z Su i na końcu Aron. Uśmiecha się do mnie i bierze mnie pod ramie.
- Wyglądasz ślicznie! - mówi radośnie, kiedy idziemy przez korytarz. Staram się za włosami zakryć twarz. Wiem, to niby nic wielkiego, w sumie to tylko sweter. Jednak TO COŚ od zawszę napawało mnie wstydem związanym z samym posiadaniem TEGO, a co dopiero noszeniem. W tym samym dniu, w którym go dostałam, wylądował w szafie. Na samym jej dnie.
- Nie mów do mnie, staram się przeżyć - warczę cicho. - Boże, mam nadzieję, że nie spotkamy nikogo znajomego - zaklinam.
- Nikogo znajomego nie widzę, ale tamten przystojniak wygląda zachęcająco. I chyba idzie w naszą stronę. Cześć kochasiu!  - Aron macha komuś, a ja przewracam oczami. Staję i obracam się do niego przodem, jednak ten wzrok kieruje dalej, w nieokreślony punkt za mną.
- Z ciebie to jednak jest idiota. Myślisz, że się na to nabiorę? Głupi jesteś - parskam śmiechem, kiedy nagle, coś prawie zwala mnie z nóg.
- Sorry koleś, nie jesteś w moim typie - ktoś śmieje się za mną. KTOŚ, z bardzo ładnym, niskim głosem. Ostatnie co widzę zanim powoli się odwracam, to roześmiana twarz Arona.
Stoi przede mną. Niebieskie oczy, czarne włosy, białe zęby - czyli najważniejsze szczegóły, które udało mi się uchwycić w tamtym momencie. No i głos, niski, lekko zachrypnięty, ale nadal bardzo melodyjny.
Otwieram szerzej oczy i podnoszę brwi. Wyglądam pewnie tak, jakby w mojej głowię teraz nie działo się nic oprócz brzmienia cichej, bezsensownej muzyczki, rodem z windy. Chłopak przenosi wzrok z Arona na mnie i uśmiecha się jeszcze szerzej. Chce odwzajemnić gest, ale jedyne co robię to trochę przymykam usta. Moje policzki oblewają się szkarłatnym rumieńcem.
- Hej, jestem Jack Terrence - wyciąga rękę w moją stronę, a ja przełykam wielką gule w gardle i ściskam ją swoją bardzo małą w porównaniu do jego, dłonią.
- Ja jestem Jasmine, a to Arek - mówię i puszczam jego dłoń. Uśmiecham się głupio, a kiedy słyszę za sobą śmiech Arka, rozumiem, że coś jest nie tak. - Boże, przepraszam, to jest Aron, a ja jestem Jade.
Chłopak ukazuję w uśmiechu, swoje wszystkie, białe zęby. Aron rechocze jak debil, więc rzucam mu przez ramie spojrzenie w stylu ,,Jeśli się nie zamkniesz, obudzisz się oddychając przez rurkę".
Chłopak chyba łapie aluzję, bo łapie się za usta i stara się uspokoić.
- Więc, co tutaj robisz? Trochę niefortunne miejsce spotkania, prawda, Jade? - pyta chłopak, a ja znowu obracam głowę w jego stronę.
- Tak, trochę tak. Wiesz, byłam tutaj, ponieważ...
- Jade! Czekamy przy samochodzie, natychmiast....cześć - zatrzymuje się jak wryta Susan, która właśnie szła w naszą stronę. Towarzystwo Jack'a wyraźnie zbiło ją z tropu, bo patrzy na mnie pytająco.
- To jest Jack Terrence, właśnie na niego wpadłam. - wyjaśniam.
- Więc witaj Jack. Jestem Susan - posyła mu uroczy uśmiech. Czy ja dobrze widzę? Czy to TEN uśmiech? Jack odpłaca jej tym samym.
- Bardzo cię przepraszam, ale muszę zabrać tych kretynów, rodzice Jade na nas czekają. Do zobaczenia - żegna się, po czym łapie nas za rękawy i ciągnie w stronę wyjścia.
- Poczekaj! Dasz mi swój numer telefonu? - Su staje jak wryta, po czym odwraca się do niego. Jack łapie się za kark, wyraźnie trochę skrępowany tą sytuacją.
 -To chyba nie jest dobry pomysł, nie ufam mu - szepcze mi do ucha Aron, który nagle stał się dziwnie poważny, ale uciszam go gestem ręki. Susan kiwa głową i podbiega do niego. Patrzę, jak bierze od niego urządzenie, i wpisuje odpowiednie cyfry.
- To zły pomysł... - kontynuuje chłopak.
- Przed chwilą nazwałeś go ,,kochaniem'', a teraz marudzisz. Przestań zrzędzić - mówię i przewracam oczami. Dziewczyna żegna się z Jack'iem, i wraca do nas, cała w skowronkach.
- Możemy iść - mówi melodyjnym tonem i w podskokach rusza w stronę wyjścia.
- Jasmine, chyba właśnie znalazłem Su chłopaka - mówi Aron, ale po jego tonie, nie mogę wywnioskować, jaki ma nastrój.
- Arek, nie mów do mnie Jasmine. Poza tym, jeszcze nic nie wiadomo, dopiero wziął od niej numer. Przecież to nie jest zobowiązujące. A w ogóle, jeżeli rozmawiamy już o związkach, gdzie jest Kiva? - pytam, i patrzę na niego.
- W domu, poszła na nogach, kiedy powiedziałem, że jej nie odwiozę, bo jedziemy z Su do szpitala - mówi i spuszcza wzrok.
- Pokłóciliście się? Przepraszam, że to wszystko przeze mnie - łapię go za rękę i ściskam w pocieszającym geście. Uśmiecha się blado.
 - Nie martw się. To nie twoja wina. Wiesz, jaka ona jest.
- Aż za dobrze wiem - krzywię się na wspomnienie, jak to Susan zwykła ją nazywać ,,blond szczoty". - Czemu wcześniej o tym nie wspominałeś? Miałeś dobry humor - dodaję po chwili.
- Bo było śmiesznie, Hobbicie. Zupełnie zapomniałem - stwierdza, po czym chichocze.
- Grabisz sobie, Arek - pokazuję mu język.
Dokuczamy sobie w drodze przez parking, kiedy w końcu dochodzimy do samochodu moich rodziców.
Susan siedzi w środku i nuci coś cicho. Nawet nie wychodzi, żeby pożegnać się z Aronem, który będzie wracał zresztą jej samochodem.
Chłopak patrzy smutno w szybę, po czym zwraca się do mnie.
- Odstawię samochód i przyjdę do ciebie. Obejrzymy tego całego ,,Hobbita". Wcześniej wpadnę po tego brudasa, przyjdzie ze mną - kiwa głową w kierunku samochodu, a ja parskam śmiechem.
- Dobra, ale nie przejmuj się tym tak. Pamiętaj, to tylko numer, nic zobowiązującego. Leć już, widzimy się zaraz. Zrobię twój ulubiony popcorn - przytulam go i wsiadam do samochodu. Obserwuję go, kiedy kieruję się w stronę samochodu Su, zaparkowanego kawałek dalej. Dziewczyna dalej siedzi, na siedzeniu koło mnie i nuci coś.
- Wszyscy gotowi? Możemy jechać? - pyta mój tata, na co mama odpowiada za nas, że możemy i to najlepiej jak najszybciej, bo spóźni się na serial.
Wyjeżdżamy z parkingu. To dziwne, że Susan się nie odzywa. Musi być pogrążona w swoich znanych tylko jej myślach.
Nie dziwi mnie zachowanie Arona, zawsze jest piekielnie zazdrosny o naszych chłopaków, zarówno moich, jak i Susan.
W sumie to Su nie ma chłopaka, to tylko numer. Do niczego niezobowiązujący, zwykły numer telefonu. Aron przesadza.
Wypuszczam głośno powietrze, i opieram się o fotel.
Moja mama odwraca głowę w moją stronę i puszcza mi oczko. Uśmiecham się do niej i pokazuję kciuk do góry. Wiem, że zrobiła to tylko dlatego, żeby sprawdzić jak wyglądam i czy nie zbladłam czasem. Udaję jednak, że jestem przekonana, że to po prostu miły gest z jej strony. Opieram głowę o szybę.
Nie mija 10 minut, a już wjeżdżamy na podjazd pod domem.
Susan odzywa się pierwszy raz odkąd wsiadła do samochodu tylko po to, żeby podziękować rodzicom za podwiezienie i rzucić mi krótkie ,,odezwę się później" na odchodnego. Odprowadzam ją wzrokiem. Zwariowała. Ostatnie co widzę zanim znika za drzwiami, to jak wyciąga jej dzwoniący telefon z kieszeni i przykłada go do ucha. Już wiem, co to znaczy.
Kręcę głową i wchodzę do domu. Bronisław oszalał z radości. Skacze i wyje, kiedy próbuję zdjąć buty.
-Wynocha! - warczę i rzucam w niego jednym trampkiem. Ten najwyraźniej stwierdził, że było to moje wyznanie miłości, bo cieszy się jeszcze bardziej.
-Bruno, idź sobie. Nienawidzę cię, pojmij to w końcu. - patrzę na niego błagalnym wzrokiem, a ten najzwyczajniej w świecie perfidnie beka. Uderzam się otwartą dłonią w czoło i odchodzę zdegustowana. Na kanapie siedzi Lena, która odwraca się, kiedy wkraczam do czarno - białego salonu. Rzucam się na czarną, skórzaną kanapę.
- Lepiej się czujesz? - pyta zatroskana, kiedy zakrywam swoją twarz dłońmi.
- Jeżeli pytasz, żeby dowiedzieć się, czy jeżeli umrę, będziesz mogła zająć mój pokój, odpowiedź brzmi ,,nie" - rozmasowuję sobie czoło, kiedy ta wybucha śmiechem. Chcąc, nie chcąc, też się uśmiecham.
- Nie, pytam, żeby dowiedzieć się, jak się czujesz. Co powiedział lekarz? - podciąga nogi na kanapę i siada w siadzie skrzyżnym. Wyłącza telewizor, żeby lepiej słyszeć, i całą swoją uwagę, skupia na mnie.
-Jeszcze nic nie wiadomo, jutro o 11 będą wyniki - powiadamiam ją, po czym patrzę na telefon, który przed chwilą zawibrował. Mała koperta w rogu ekranu informuje o nowej wiadomości. Beznamiętnie klikam ,,wyświetl".

Jack zaprosił mnie dzisiaj na kolacje! O ja pierdole, zaraz umrę. Jesteśmy umówieni na 18, więc mam tylko godzinę, na ogarnięcie się. Kochanie, zobaczymy się jutro, z samego rana, albo przyjdę na noc. Trzymaj się, gdyby coś się działo, to pisz, w razie czego go spławie, (ale bardzo bym nie chciała) . Gdybyś się tylko gorzej poczuła, (naprawdę bym nie chciała, jest przystojny) to pisz od razu, nie krępuj się (jeżeli akurat będę się z nim całować, to cię zniszczę). Kocham Cię mocno, życz mi powodzenia 
~Susan XX

Wybucham śmiechem i rzucam telefon obok siebie. Bardzo typowe. Lena patrzy na mnie pytająco, ale nic nie mówi, tylko wraca do telewizji. Do salonu wmaszerowuje Bruno.
- Moje słodkie kochanie! Chodź tutaj! - mówi wysokim głosem Lena i wskazuję na miejsce koło siebie. Bronisław nieporadnie wdrapuje się tam i kładzie swój zaśliniony pysk na jej kolanach. Patrze z obrzydzeniem jak go głaszczę.
- Jest okropny. Żywię do niego największą odrazę - krzywię się ze wtrętu.
- Jade...co ty masz na sobie? - Lena patrzy na mnie rozbawiona. No tak, zupełnie zapomniałam o swetrze. - Czy to nie jest sweter od babci Emmy, sprzed czterech lat?
- Tak, to ten. Mama przywiozła mi go do szpitala - wyginam usta w podkówkę, kiedy ona klepie Bruna po głowię i chichocze cicho. 
- Dlaczego pies jest na kanapie? - pyta mama, która akurat dołącza do nas i siada na fotelu. - Zresztą, nieważne. I tak tutaj śpi. Porzuciłam nadzieję nauczenia go czegokolwiek. - łapie się ręką za czoło.
- Gdzie tata? - pytam po chwili.
- W biurze. Robi jakieś przelewy, nie wiem, nie mam do tego głowy dzisiaj. -uśmiecha się do mnie blado. Kiedy mam coś odpowiedzieć, dzwoni dzwonek do drzwi. Patrzę pytająco na moje towarzyszki.
- Ja nie - mówi Lena.
- Ja też - wtóruje jej mama.
Wzdycham ciężko, po czym udaję się w stronę drzwi.
- Zawsze tak jest, człowiek wraca ze szpitala i musi sam drzwi otwierać - rzucam w korytarzu, na tyle głośno, żeby usłyszały.
- Straszne rzeczy, taka praca, matko boska - śmieje się mama.
Uśmiecham się sama do siebie i naciskam na klamkę, powstrzymując nogą towarzyszącego mi psa,od skoczenia na przybyłego. Podnoszę wzrok i widzę twarz Arona. Maluje się na niej smutek pomieszany ze złością.
- Nie przyjdzie! Idze gdzieś z tym bubkiem! - warczy, po czym wchodzi do domu. Rzuca buty w kąt i nie czekając na mnie, zaczyna zagłębiać się coraz dalej. Pośpiesznie zamykam drzwi i podążam za nim.
- Przyszedłem do niej, żeby powiedzieć jej, że chcemy oglądać film, a ona na to, że nie może, bo wychodzi gdzieś z tym Jack'usiem. Kretyn! Dzień dobry! - mówi tym samym, wściekłym tonem do mojej mamy, kiedy widzi ją w salonie. Patrzy zdziwiona na niego, a potem na mnie. Kręcę tylko głową, żeby dać jej znać, że nie jest dobrze. - Więc starałem się dowiedzieć, gdzie idą i co będą robić. A ona na to, że to nie moja sprawa. Jak to nie moja sprawa?! To jest bardzo moja sprawa! - kontynuuje swój monolog, wchodząc już po schodach. Drepcze za nim cicho, a kiedy w końcu wchodzimy do mojego pokoju, zamykam za nami drzwi. - Ale się wkurwiłem! - krzyczy w końcu, stojąc na środku pomieszczenia, machając rękami na wszystkie strony.
- Aron, umówili się, co z tego? Jack nie jest chyba zły, nie znamy go. O co ci chodzi? - pytam i kładę dłoń na jego ramieniu.
- O wszystko! - fuka i siada zły na łóżku. Oddycha ciężko, a jego klatka piersiowa rośnie i opada nieruchomienie.
- Chcesz zapalić? - pytam, rozbawiona już całą tą sytuacją. Patrzy na mnie i kiwa głową. Podchodzę do biurka i z pierwszej szuflady wyciągam paczkę moich fajek. Rzucam mu ją przez pokój, a sama zabieram się za szukanie zapalniczki, co w tym burdelu wcale nie jest proste. Znajduję ją w końcu gdzieś między starymi książkami z pierwszej liceum.
Wychodzimy razem na mój balkon, z którego roztacza się widok na ulicę przed domem. Niezbyt ładnie, ale lepszy rydz niż nic. Odpalam swojego papierosa, wcześniej parząc się zapalniczką, czym chyba poprawiam mu humor, bo śmieje się, kiedy syczę z bólu. Obrzucam mu mordercze spojrzenie,i podaję sprawczynię mojego cierpienia. Po chwili oboje stoimy oparci o ścianę i zaciągamy się dymem. Słońce snuję się po niebie, oświetlając i grzejąc nasze twarze. 
- Aron, muszę o coś zapytać - zdobywam się na odwagę po chwili.
- Pytaj o co chcesz - patrzy na mnie i wypuszcza dym ze swoich płuc.
Przykłada papierosa do ust, kiedy ja zaczynam mówić.
- Czy ty..no wiesz...czujesz coś jeszcze do Su? - pytam, a on zaczyna krztusić się dymem.
- C-co? Nie! Nie, przecież mam Kivę! - łapie w końcu oddech i rzuca mi zdziwione spojrzenie. Wzruszam ramionami.
- To niczego nie zmienia. Dziwnie się dzisiaj zachowywałeś, inaczej niż przy jej poprzednich chłopakach. Tak się zastanawiam...ej, co to za samochód? - podchodzę do barierki i wychylam się trochę. Po chwili czuję ramie Arona koło mojego. On też, uwiesił się koło mnie i razem bacznie obserwujemy ulicę, na którą właśnie podjechało jakieś srebrne auto i zatrzymało się pod domem Susan. Zaciągam się papierosem i wytężam wzrok.
- To nie jest czasem Jack? - pytam po chwili. - Tak, to on! O, a tam idzie Su! - wskazuję palcem na drzwi, które właśnie się otwierają. Wychodzi z nich Su, ubrana w czarną, sięgającą do połowy uda sukienkę. Żegna się z tatą i zmierza w stronę samochodu. Wygląda ślicznie, a jej lekko falowane włosy unoszą się i opadają z każdym krokiem.
- TYLKO ŻEBYŚ MI WRÓCIŁA O 22! - drze się nagle Aron, a ja odskakuję od niego przerażona. - A TY, KOLEGO.... - wskazuje na samochód, z którego wychyla się Jack. - MAM CIĘ NA OKU! OBSERWUJĘ CIĘ! - grozi mu ręką. Zakrywam mu usta dłonią i z przepraszającą miną, macham parze na dole. Pan Dan stoi w drzwiach i śmieje się w najlepsze. Kiedy wściekła dziewczyna wsiada do samochodu i trzaska drzwiami, jej ojciec pokazuje Aronowi kciuk do góry, a on odwzajemnia jego gest. Roześmiany chłopak odsuwa moją rękę od jego ust i gasi fajkę o kafelki.
- No i z czego się cieszysz, kretynie? Wiesz, że ona cię zabije? - pytam, zgarniając stopą  pozostawiony przez niego tytoń na ziemi. Sama, jak kulturalny człowiek wrzucam peta do popielniczki na parapecie.
- Wiem, ale jestem z siebie dumny - wypina pierś i wkracza do pokoju, a ja wybucham śmiechem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz