sobota, 6 września 2014

Rozdział piąty.

Jade's P.O.V


- Gdzie jedziemy? - pyta Aron. Wzrok ma wbity gdzieś w przestrzeń za oknem. Na dworze jest już całkowicie ciemno. Światła mojego samochodu odbijają się od każdego miniętego znaku.
- Do twojej cioci. Moi rodzice, a tym bardziej Dan, zabiliby Susan - mówię beznamiętnym głosem. Ręce zaciskam chyba za mocno na kierownicy, bo kostki mi już zbielały. Wzdycham ciężko, kiedy zaczyna padać. Włączam wycieraczki, które monotonnie, przesuwają się po szybie i są jedynym, oprócz warkotu silnika, źródłem dźwięku w naszej małej, zamkniętej przestrzeni. Aron drapie się po głowie.
- Dalej jesteś zła? - pyta, nie podnosząc wzroku. W myślach liczę do dziesięciu, żeby nie zatrzymać się i nie wysiąść z samochodu w napadzie największej furii. Nie wiem czemu, ale jego głos działał teraz na mnie jak płachta na byka. Kiedy już doprowadzam się do jako tak zwanego ,,ładu-składu”, zaczynam mówić powoli i wyraźnie:
- Tak, Aronie, jestem bardzo zła - Słysząc to, mój rozmówca wbija się głębiej w swoje siedzenie i okrywa się szczelnie bluzą, którą akurat ma na sobie.
- Wiem, że zachowałem się jak debil. Przepraszam. Po prostu, martwię się o Susan. Jeśli chcesz... - Robi pauzę, jakby zastanawiał się, czy to, co chce powiedzieć, jest rzeczywiście możliwe do zrealizowania. W końcu przełyka głośno ślinę i dodaje: - Jeśli chcesz, mogę zadzwonić do Jack'a. Przeproszę go, dobra? - Patrzy na mnie spode łba. Zatrzymuję się na czerwonym świetle, więc mam okazję przyjrzeć się mu dokładnie. Kręcę głową z niedowierzaniem i przewracam oczami.
- Zgoda. Zadzwoń do niego - przystaję w końcu na jego propozycję. Ten, słysząc to, uśmiecha się do mnie promiennie.
- Jutro. Dzisiaj już pewnie śpi - dodaję, a chłopak gorliwie kiwa głową. - Nie rozumiem, czemu tak zawsze się stresujesz, kiedy się kłócimy? Aron, to nic takiego - Łapię go delikatnie za dłoń i ściskam. Rumieni się lekko i odwraca głowę.
-Wiesz, że jestem wrażliwy – daje nacisk na ostatnie słowo i z nosem podniesionym ku górze znowu skupia się na widoku za oknem.
-Oj ty moja biedna, skruszona duszyczko - Lekko go popycham. Śmieje się cicho, kiedy ja ruszam, gdyż sygnalizacja zdążyła się już dawno zmienić, a kierowca za mną trąbił od dziesięciu sekund.
- Zamknijcie się - usłyszeliśmy chwilę potem głos z tylnego siedzenia. Susan chyba powoli dochodzi do siebie. Aron odwraca się do niej i uśmiecha pokrzepiająco.
- Nie martw się Susi, jedziemy do mojej cioci, wytrzeźwiejesz - Wyciąga rękę i delikatnie gładzi ją po włosach. Su wzdycha i przytakuje głową.
- Jade, za ile będziemy? - pyta po chwili zbolałym głosem dziewczyna.
- Za moment, już wjeżdżamy na osiedle pani Lucy. Nie martw się, słoneczko - mówię przymilnym głosem i zręcznie wymijam jakiegoś rowerzystę. Aron nuci coś pod nosem, a Su jęczy z tyłu. Nagle uświadamiam sobie, że o czymś zapomniałam.
- Susan! Musisz zadzwonić do swojego taty, że nie wracasz na noc!
- Mhmm... - mruczy cicho i zasłania oczy ze wstrętem, kiedy podaję jej odblokowany telefon. Słabe światełko ekranu jeszcze chwilę oświetla jej twarz, a potem dziewczyna nieskoordynowanymi ruchami wybiera numer do pana Dana. Trwamy chwilę w ciszy. Dojeżdżam już do domu pani Lucy, kiedy Susan odzywa się w końcu:
- Halo? Tato? Cześć...Nie, nic się nie stało. Po prostu nie wracam dzisiaj na noc do domu... Nie! Nie jestem z Jack'iem! Jestem z Jade i Aronem, jedziemy do jego cioci...Bo to nasza rocznica! Dlaczego mi nie wierzysz? Dać ci Jade? Proszę! - Zdenerwowana podaję mi telefon, kiedy ja staram się zaparkować. Przyciskam go do ucha ramieniem i w tej niefortunnej pozycji staram się nie stratować małego ogródka cioci Arona.
-Jade? Jesteś tam? - Słyszę, dobrze znany mi, męski głos.
- Tak, jest w porządku. Odwiozę ją jutro, nie ma się pan co mar...twić - Wykonuję ostry skręt kierownicą i fukam gniewnie, kiedy znowu nie trafiam w bramę. Aron patrzy na mnie z politowaniem, pochyla się i chwyta kierownice. Rzucam mu mordercze spojrzenie i wracam do rozmowy, podczas gdy on nakierowuje nas w końcu na podjazd.
- Nie ma z wami Jack'a? - pyta niepewnie.
- Nie! Skądże! Jesteśmy we troje - uspokajam go, a ten tylko wzdycha ciężko.
- No dobrze. To nie przeszkadzam wam, bawcie się dobrze. Dobranoc! - żegna się i nie czekając na odpowiedź, szybko się rozłącza. Dziwne. Musi naprawdę nie lubić Jack'a. Wzruszam ramionami.
- Tak to się robi, kobieto! - mówi triumfalnie Aron i uśmiecha się do mnie, rozkładając ręce na boki.
- Ja też bym zaparkowała, tylko rozmawiałam! - warczę na niego i wychodzę z samochodu, nie zważając na jego śmiechy. Przewracam oczami i otwieram tylne drzwi.
- Susan, jesteśmy, musisz wyjść. Słyszysz? O nie, nie będziesz rzygać w moim samochodzie! Nie, nie, nie! - krzyczę, widząc jej zielonkawą twarz. Wypuszczam głośno powietrze i zaczynam szarpać jej sukienkę. Odgania mnie ręką, jednak ja nie daję za wygraną.
- Susan! Natychmiast! - Wyrzucam ręce w dół i tupię nogą. Aron, który właśnie znalazł się koło mnie, patrzy na całą scenę z rozbawieniem. Su podnosi się na łokciach i zataczając się, wychodzi z samochodu. Łapię się moich ramion, żeby zachować równowagę. Klepię ją po plecach i prowadzę w stronę drzwi, zamykając przez ramię samochód. Podnoszę wzrok i po raz kolejny przyglądam się budynkowi. Niebieski, jednopiętrowy dom, z białymi oknami i drzwiami, przed którymi, rozciąga się dosyć pokaźna weranda. Na niej natomiast, sytuują się dwie, drewniane ławki z metalowymi, zdobionymi w liście oparciami. Zapach maciejek dobija do nozdrzy, prawie za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżałam. Koronkowe firanki w oknach w dzień prawie w ogóle nie osłaniały pomieszczeń przed słońcem, za to, po prostu bardzo ładnie wyglądały, i chyba było to ich jedyne zadanie.
Spadzisty dach, z którego zawsze zsuwał się śnieg wystawał trochę na taras, dając schronienie przybyłym, gdyby akurat padał deszcz. Plac nie był duży. Kawałek trawnika i podjazdu przed domem. Jednakże, można zauważyć, iż pani Lucy jest najlepszym ogrodnikiem jakiego kiedykolwiek spotkacie. Zadbane klomby, przycięty żywopłot, wyrwane chwasty. Na emeryturze ma dużo wolnego czasu, a znaczną jego część, przeznacza właśnie na to. Wdrapujemy się po czterech śliskich stopniach, na których mam zwyczaj wywracania się. Susan dalej bezwładnie zwisała na moim ramieniu. Aron w końcu postanowił mi pomóc i lekko podtrzymywał ją w talii. Patrzę zła na jego ręce, oplecione na brzuchu przyjaciółki.
- Nie mogłeś wcześniej? - prycham.
- Mogłem, ale tego nie zrobiłem - Wzrusza ramionami i uśmiecha się do mnie błogo. Kręcę głową z niedowierzaniem i odwracam się w stronę drzwi. Wyciągam rękę, ale drzwi nagle ustępują i ukazuje się w nich postać kobiety w szlafroku. Przełykam ślinę widząc jej srogi wyraz twarzy.
- Dobry wieczór pani... - zaczynam, ale nagle jej twarz łagodnieje i daje miejsce raczej zmartwieniu i zaniepokojeniu.
- Moje biedactwo. Pijana? - Strąca ręce Arona z Su, bierze ją ode mnie i mocno przytula.
- Tak...trochę przesadziła - mówi niewinnie Aron.
- A wy nic? - patrzy na nas.
- Nic, kompletnie - odpowiadamy równocześnie. Oboje czujemy się jak na przesłuchaniu mimo, że kobieta jest najbardziej wyrozumiałą osobą na świecie. Gestem ręki, pani Lucy zaprasza nas do środka. Sama dalej trzyma Su i gładzi ją po włosach. Wchodzimy do ciemnego, prawie pustego przedsionku. Pustego, z wyjątkiem butów poustawianych w rzędzie pod ścianą, na której z kolei, wisi duże lustro. Palcami przydeptuję pięty i ściągam buty, po czym wchodzę, prosto do zielonego salonu, z brązowymi, bardzo wygodnymi, dwiema kanapami. Zajmujemy z Aronem jedną z nich i przyglądamy się, jak troskliwa kobieta układa naszą przyjaciółkę na drugiej. Patrzy na nią, wzdycha, i zwraca się do nas:
-Możecie zostać ile chcecie. Zajmijcie się nią, gdyby coś się działo, jestem w pokoju obok. Zostawiam was samych. W kanapie są pościele, rozłóżcie ją sobie. Dobranoc, słoneczka - uśmiecha się do nas, ziewa, po czym wychodzi z pokoju, szurając za sobą za długim, jak na tak niskiej postury osobę, szlafrokiem. Patrzymy po sobie z chłopakiem.
- Dzwoniłaś do rodziców? - pyta i opiera się o oparcie.
- Nie, dzięki, że mi przypominasz. Napiszę Lenie sms'a, żeby przekazała, że śpię u ciebie - mówię, po czym wyciągam telefon. Szybko wystukuję zwięzłą treść i wysyłam wiadomość do mojej siostry. Rzucam telefon na stolik przed nami i opieram łokcie na kolanach. Dłonie kładę pod brodę, bo moja głowa wydała się nagle niezwykle ciężka.
- Jutro o 11 jedziesz po wyniki? - pyta Aron i przysuwa się do mnie.
- Mhm... - mruczę z zamkniętymi oczami.
- Jechać z tobą?
- Mhmm...
- Chcesz iść spać? - w jego głosie słychać rozbawienie.
- Mhmm...
- To wstań na chwilę, rozłożę nam kanapę - mówi, a ja szybko spełniam jego polecenie. Podnoszę się i obserwuję, jak wyciąga pościel i układa poduszki. Spanie razem nigdy nie było dla nas problemem. Może bardziej stosowne byłoby, gdybym spała z Su, ale ta już dawno chrapała rozciągnięta na całej kanapie. Z zaspanym uśmiechem podchodzę do niej i ściągam z jej nóg szpilki. Nie wiem, jakim cudem się jeszcze nie złamały. Stawiam je koło kanapy i przykrywam dziewczynę kocem, który podaje mi Aron.
- Jutro będzie nieżywa. Kac morderca, jak nic - chichocze cicho chłopak, na co ja tylko kiwam głową.
- Tak, ale to dopiero jutro. Teraz idę spać - Wskazuję palcem na kanapę i robię proszącą minę.
- Najpierw idziesz się myć - Kręci głową Aron. Wzdycham z dezaprobatą, ale rezygnuję z wykłócania się, widząc jego surową minę. Tak więc, udaję się na szybki prysznic w kremowej, przesyconej zapachem perfum pani Lucy, łazience. Kiedy wracam, zawinięta w ręcznik, wchodzę do pokoju chłopaka, w celu pożyczenia od niego jakiejś koszulki. Zawszę to robię nigdy ich nie oddaję. Przegrzebuję szafkę w granatowym, małym pokoju, ustawioną pod ścian z porozklejanymi wszędzie zdjęciami jego i Kivy. Wzdycham cicho, kiedy widzę jedno z nich, które szczególnie przypada mi do gustu. Chłopak trzyma na nim blondynkę na rękach i oboje zaśmiewają się w najlepsze. Jezu! Jestem najgorszą przyjaciółką w historii. Nie zapytałam go, jak poszła rozmowa. Szybko rozwieszam mokry ręcznik na jego krześle (później go sobie posprząta), wciągam koszulkę przez głowę, zakładam majtki i na palcach przechodzę przez korytarz. Zza drzwi do sypialni pani Lucy, rozbrzmiewa cicha, spokojna muzyka. Musiała słuchać radia przed zaśnięciem. Z uśmiechem wchodzę do salonu. Su wygląda dokładnie tak samo, jak przed moim wyjściem. Jak najbardziej pijana osoba na świecie. Aron natomiast leży rozłożony na naszej kanapie i ogląda coś w telewizji. Wskazuję ręką na miejsce koło siebie, kiedy mnie widzi. Bez wahania przysiadam się i przykrywam kołdrą. Ten dalej pozostaje w pozycji półleżącej i nie odrywa wzroku od jednego z tych debilnych reality show.
- Aron? - zaczynam cicho i szturcham go palcem w brzuch. Kiedy patrzy na mnie z góry, kontynuuję: - Jak poszła rozmowa z Kivą?
- Myślałem, że już nie zapytasz - Pokazuje mi język. - Chyba się pogodziliśmy. Chyba jest dobrze - mówi obojętnie i zaplata ręce na brzuchu.
- Dlaczego ,,chyba"? - pytam dociekliwie. Patrzy mi prosto w oczy i mówi spokojnym głosem:
- Bo był teraz u niej jakiś facet.
- Jak to? - pytam zdezorientowana. Dlaczego on mówi o tym tak spokojnie?
- No po prostu. Jakiś wychudzony, wysoki pedałek. Podobno jej przyjaciel - odpowiada.
-Nie obchodzi cię to?
-Obchodzi. Kłóciłem się z nią o to, ale w końcu mi wyjaśniła, że to taka sama sytuacja, jak nasza - Wskazuje na mnie palcem, a potem przenosi go na siebie - Po prostu czysto przyjacielska. Powiedziała, że ona nie ma nic przeciwko, kiedy spotykam się z wami - Prycham gniewnie, kiedy to słyszę. Nie ma nic przeciwko? Nie, skądże, wcale nie robiła Aronowi awantur o naszą przyjaźń. Hipokrytka.
- Pogodziliście się w końcu? - pytam, odbiegając od poprzedniego tematu.
- Tak, jesteśmy razem - uśmiecha się do mnie blado. - Chyba musimy iść spać.
- Tak, zdecydowanie. Nie mogę się doczekać tego mieszkania z Su, nie robiłybyśmy ci problemu, nie musiałbyś nas znowu przetrzymywać - Podciągam kołdrę pod brodę i zakopuję się w niej, jak najgłębiej się da.
- Jade, proszę cię. Nie denerwuj mnie nawet, dobrze wiesz, że to nie problem - fuka obrażony i wyłącza telewizor. Wzruszam ramionami i obracam się na drugi bok. Po chwili czuję, że chłopak robi to samo. W pokoju panuję zupełna ciemność, słyszę tylko tykanie zegara na ścianie. Su wzdycha co jakiś czas, kiedy się wierci. Zawsze tak robi. Normalnie mnie to denerwuje, ale dzisiaj jest to wyjątkowo urocze.
- Kiedy chcecie się tam przeprowadzić? - pyta po chwili Aron, wyrywając mnie z mojego sennego nastroju.
- W pierwszym tygodniu lipca. Czyli niedługo, biorąc pod uwagę, że za godzinę będzie pierwszy - odpowiadam niechętnie. Czemu nie zapytał mnie o to wcześniej, kiedy jeszcze nie chciało mi się tak bardzo spać?
- Aha.
- Coś nie tak? - obracam się, tak, że leże twarzą do niego.
- Nie, po prostu to takie dziwne, że teraz wy się wyprowadzacie, będziemy mieszkać daleko...
- To tylko pięć kilometrów Aron, nie przesadzaj - Gładzę go delikatnie po włosach i uśmiecham się pokrzepiająco.
- Wiem, ale boję się, że teraz wszystko się zmieni. Ja mam Kivę, Susan ma Jack'a, a ty...
- Nie kończ - Staram się stłumić śmiech, żeby nie obudzić Su. - Jestem sama, bo jestem niska i gruba.
-Och, zamknij się. Znajdziesz sobie najlepszego chłopaka na świecie. Zasługujesz na takiego - mówi, po czym przyciąga mnie do siebie i oplata ramionami. Wtulam się w jego tors.
- Jesteś najlepszym przyjacielem na świecie.
- Wiem. Ty też jesteś niczego sobie - szepcze i śmieje się cicho.
- Aron?
- Tak?
- Daj mi spać - patrzę w górę i gdy napotykam jego spojrzenie, uśmiecham się niewinnie. Chłopak przewraca oczami.
- Zawsze musisz zepsuć taką chwilę. A idź, śpij sobie! - Odpycha mnie od siebie zły i obraca się na drugi bok. Wbijam mu palce w bok, a ten odgania mnie ręką. Śmieję się i przytulam się do jego pleców.
- Dobranoc - mówię cicho, na co on łapie tylko moją rękę położoną na jego brzuchu w swoją.
- Dobranoc - odpowiada.


*********


Pierwsze promienie słoneczne, które wpadają przez okno dają o sobie znać i bezlitośnie przedzierają się przez moje zamknięte powieki. Otwieram oczy i przecieram je zaciśniętymi w pięści dłońmi. Przewracam się na plecy i przeciągam się. Podnoszę się na łokciach i rozglądam po pomieszczeniu. Dwójka przyjaciół jeszcze śpi. Do moich nozdrzy wdziera się świeże, poranne powietrze, pomieszane z kwiatami z ogrodu pani Lucy. Drapię się po głowię i zwlekam się z kanapy. Dalej jestem tylko w bieliźnie i koszulce Arona, więc dreszcz przechodzi mnie całą, kiedy moje stopy schodzą z puchatego dywanu, i stają na zimnych kafelkach w przedpokoju. Na boso wybiegam przed dom i w podskokach udaję się do samochodu. Otwieram go, wchodzę do środka i zaczynam przeszukiwać schowek. Pod stertą płyt znajduję małe, białe pudełeczko. Otwieram je i bez wahania wrzucam do ust jedną z małych tabletek. Glukoza. Przełykam ją bez popijania. Opanowałam ten trik po dwóch latach choroby. Wrzucam pudełko z powrotem do płyt i niechętnie wychodzę z samochodu, w którym jest zdecydowanie cieplej, niż na dworze. Kiedy kieruję się już w stronę domu, poprawiam koszulkę, która podwinęła mi się niesfornie. W salonie dalej wszystko wygląda tak samo, oprócz tego, że Aron zdążył się rozwalić na całą kanapę. Kręcę głową z niedowierzaniem, i udaję się w stronę kuchni. Pani Lucy stoi przy lodówce, i wyciąga potrzebne do zrobienia śniadania składniki. Jest ubrana w ciemną, brązową spódnice za kolano i czarną koszulę. Uśmiecham się promiennie, kiedy ją widzę.
- Dzień dobry - witam się. - Pomóc pani?
- Jeżeli mogłabyś, skarbie, rozłożyć na stole talerze i obudzić tamtych śpiochów, byłoby uroczo - Ma błogi wyraz twarzy i ustawia na blacie wyciągnięte wcześniej składniki. Kiwam głową i podchodzę do szafki z talerzami. Nie zdziwiłabym się, gdybym wiedziała lepiej, gdzie co jest niż Aron. Przynajmniej w kuchni. Tyle razy robiłam tu coś z jego ciocią! Ciasteczka do szkoły, potrawy na wspólną wigilie albo torty urodzinowe. Muszę powiedzieć, że była świetną kucharką. Od czasu do czasu pomagała panu Danowi w cukierni. Rozkładam na stolę pięć nakryć, podczas gdy ona wrzuca jajka do ciepłej wody. Wychodzę z kuchni i udaję się do salonu.
- Wsta-je-my! Natychmiast! – krzyczę, na co słyszę tylko dwa, wyrażające dezaprobatę pomruki. Łapię się za boki. - Natychmiast! - Ściągam z nich ich nakrycia i rzucam je na podłogę. Oboje warczą na mnie gniewnie. Susan łapie się za głowę.
- Daj mi coś przeciwbólowego, błagam cię - mówi słabym głosem.
- W kuchni coś jest, weźmiesz sobie przy śniadaniu. Teraz musimy.....zostaw to! - krzyczę na Arona, który ukradkiem wciąga z powrotem kołdrę na łóżko. Puszcza ją i patrzy na mnie błagalnie. Włosy sterczą mu we wszystkie strony, a oczy ma zaspane.
- Nie lubię cię - mówi do mnie.
- Ja też - dołącza do niego Susan i leniwie schodzi z kanapy. - Mogę wziąć prysznic? - pyta, wskazując na swój rozmazany makijaż i pogiętą sukienkę. Aron kiwa głową, a ona podnosi kciuk do góry i wychodzi z pokoju.
- Która godzina? - pyta chłopak i ziewa leniwie.
- 9:00 - odpowiadam i siadam koło niego - Muszę jeszcze jechać do domu, zanim pojadę do szpitala. Wyjadę zaraz, odwieziesz potem Susan? - pytam, a on kiwa głową. - Świetnie. W taki razie, idziemy na śniadanie! - z uśmiechem łapię go za rękę i ciągnę za sobą przez korytarz.
- Cześć ciociu - mówi leniwie, kiedy wchodzimy do kuchni.
- Cześć skarbie. Siadajcie, proszę - Wskazuję na miejsca przy stole i wyciera ręce w czerwoną ścierkę. Zajmujemy miejsca i na wyścigi zaczynamy wrzucać wszytko na nasze talerze. - A gdzie Susan?
- W łazience - odpowiada Aron, z buzią wypchaną chlebem z serem. Pani Lucy kiwa ze zrozumieniem głową i siada obok nas.
- Biedaczyna, wczoraj przesadziła. O jest, nasza gwiazdeczka! - cieszy się, kiedy dziewczyna akurat wchodzi do pomieszczenia. Susan uśmiecha się do niej blado. Chyba wpadła na ten sam pomysł co ja, bo też ma na sobie koszulkę Arona. Mokre włosy spadają na jej ramiona. Zmyła makijaż, który jeszcze chwilę temu, spływał smętnie po jej twarzy. Macham jej ręką i wskazuję na miejsce obok mnie. Przysiada się i podpiera głowę na ręce.
- Jestem taka zmęczona. Nie wiecie, czy dzwonił Jack? - pyta, a Aron wzdryga się na dźwięk tego imienia.
- Nie, nie dzwonił, ale ktoś miał chyba zadzwonić do niego - Patrzę znacząco na chłopaka, a on tylko wbija swój wzrok w talerz. Susan spogląda na nas pytająco, ale gestem ręki daję jej znać, że potem to wyjaśnię.
- Bardzo dziękuję za śniadanie, ale muszę już jechać - Podnoszę się po chwili z miejsca i wkładam swój talerz do zlewu. - Muszę jechać po wyniki badań. Dziękuję za gościnę - miecham się do pani Lucy, która podchodzi i przytula mnie mocno.
- Nie ma za co, kochanie. Wpadaj tak często, jak tylko chcesz - Kołysze mnie w swoich ramionach. - Możecie tutaj nawet zamieszkać! - dodaję ze śmiechem - Wy tak, ta blond szczota nie - mówi mi szeptem na ucho, na co parskam śmiechem. Żegnam się z pozostałymi i dalej, tak roznegliżowana, wychodzę na dwór, po drodze łapiąc moje wczorajsze ubrania. Ukradkiem przebiegam do samochodu i wpadam do niego jak najszybciej. Chyba nikt mnie nie widział. Wzdycham z ulgą i wyjeżdżam na ulicę.
Droga mija mi szybko mimo, że ulice Londynu zaczynają się zapełniać. Wjeżdżam na podjazd pod moim domem. Wystawiam głowę zza drzwi i rozglądam się. Nikogo nie ma w pobliżu. Wysiadam i biegnę w stronę drzwi. Dopadam do nich i naciskam na klamkę. Nie ustępują. Świetnie, zamknięte. Zaczynam dobijać się do nich pięściami, a moja panika rośnie, kiedy słyszę śmiechy jakiejś grupki ludzi po drugiej stronie ulicy. Nie odwracam się, mam tylko nadzieję, że to nie moi znajomi. Cała czerwona ze wstydu, coraz intensywniej walę w drzwi, kiedy w końcu, słyszę za nimi stłumione kroki. Zgrzyt zamka informuję mnie, że zdołałam kogoś obudzić. Bruno szczeka jak idiota pod drzwiami, kiedy te ustępują i oprócz niego, widzę w nich zaspaną mamę. Patrzy na mnie pytająco, a ja uśmiecham się niewinnie i wymijam ją zręcznie, wpadając do środka.
- Czy to koszulka Arona? - pyta po chwili, odwracając się do mnie.
- Tak.
- Znowu mu jakąś zabrałaś?
- Tak.
Wybucha śmiechem i kręci z niedowierzaniem głową. Wzruszam ramionami i biegnę do swojego pokoju. Zręcznie pokonuję schody i wpadam na piętro. Drzwi do pokoju Leny są otwarte, a ja widzę tylko tył jej głowy na łóżku. No jasne, znając ją, wstanie o 14. Biegnę wzdłuż korytarza i wchodzę do mojego pokoju. Boże, ale tu syf. Przejeżdżam wzrokiem po wszystkim. Szafa prawie się nie domyka, pościel rozkopana, cała toaletka ubrudzona rozsypanym pudrem. Macham na to wszystko niedbale ręką. Kiedy indziej posprzątam. Wyciągam z szafy granatową bluzę i czarne spodnie, narażając się na lawinę ubrań. Dopycham drzwi całym ciałem, żeby się zamknęły. Przebieram się szybko i związuję włosy w kucyka. Nie muszę wyglądać jakoś szczególnie, w końcu to tylko lekarz. Schodzę na dół, przelotnie sprawdzając godzinę na telefonie. 10:30.
- Mamo! Zawieziesz mnie do lekarza? - krzyczę na cały dom. Co z tego, że Lena śpi. - Mamo!
- Tak! Daj mi minutę, pomaluję się! - Jej głowa ukazuję się zza drzwi łazienki. Z uśmiechem pokazuję jej kciuk do góry i siadam na schodach. Bruno idzie do mnie, machając ogonem tak zachłannie, że cały się trzęsie. Powstrzymuję go od podejścia, trzymając stopę na jego głowie.
- Idź sobie, ślinisz się - mówię do niego, wywołując jego jeszcze większy napad euforii. - Mamo, kretyn mnie atakuje, jedźmy - mówię zdegustowanym głosem, a ona wychodzi z łazienki. Wchodzi na górę, powiedzieć tacie, gdzie jedziemy i już po chwili obie zakładamy buty. Można powiedzieć, że czuję się przy niej....niekomfortowo? Ma na sobie ładną, granatową sukienkę i zakłada szpilki. Patrze na nie, wiążąc swoje trampki. Cała droga mija nam, na przekomarzaniu się i nawet nie zauważam, kiedy dojeżdżamy do szpitala. Wchodzimy razem na izbę przyjęć i kierujemy się do gabinetu mojego lekarza. Dokładnie o 11, wchodzimy do środka.
- Witam panie Marshall. Nie mają się panie co martwić, w wynikach nie wyszło nic niepokojącego. Omdlenie nie było spowodowane spadkiem cukru, tylko nadmiernym stresem. Nie ma powodu do obaw - mówi lekarz, uśmiechając się do nas zza swojego biurka. Nie zdążyłyśmy nawet siąść, tylko stoimy w połowie drogi do krzeseł, wpatrzone w niego. Pokiwałyśmy głowami i niepewnie odwróciłyśmy się w stronę wyjścia. Patrząc na niego przez ramię.
- To wszystko, proszę zawołać następnego pacjenta. Do widzenia - Wskazuje ręką na drzwi, a my posłusznie wychodzimy.
- Ale dupek - stwierdza mama, kiedy wsiada za miejsce kierowcy. Parskam śmiechem. - Służba kurwa zdrowia...
- Mamo! - upominam ją, jednak śmieję się już w najlepsze. Zawsze śmieszy mnie, kiedy marszczy brwi, kiedy się złości. Patrzy na mnie zdziwiona.
- No co?
- Przestań! - Dalej chichoczę. Wkładam do radia płytę Janis Joplin (tak dla odmiany). - Chciałabym zacząć niedługo przewozić rzeczy - stwierdzam po chwili.
- Gdzie?
- No, do nowego mieszkania - Patrzę na nią wyczekująco.
- Wiesz, że to duże wyzwanie mieszkać samemu?
- Wiem, poza tym nie będę sama, będę z Susan - odpowiadam, a ona wzdycha cicho. - Mamo, uzgodniłyśmy to już.
- Wiem, skarbie. Po prostu tak szybko dorosłaś - Gładzi moją rękę.
- Wcale nie urosłam, jestem karłem - prycham, na co ona wybucha śmiechem. - To jak, pomożesz mi? Chciałabym w tym tygodniu mieć wszystko z głowy.
- Dobrze. Może przynajmniej w nowym mieszkaniu będziesz miała czysto - mówi, po czym parkuje samochód pod domem.
- A żebyś wiedziała, że będę miała! - zapewniam ją, po czym wysiadam z samochodu.
- Jesteśmy! - krzyczę od progu.
- I co? - pyta tata, kiedy wchodzę do kuchni. Wybucham śmiechem na jego widok. Ma na sobie fartuch mamy i właśnie zaczyna gotować obiad. Uwielbiam, kiedy ma wolne, jest wtedy perfekcyjną panią domu. - Z czego się śmiejesz?
- Z tego, że znowu jesteś kurą domową - Siadam na stołku barowym i obracam się na nim kilka razy.
- KUREM! Nie kurą! - poprawia mnie i obrażony wraca do gotowania obiadu.
- Lekarz powiedział, że to ze stresu, z cukrem nic się nie zmieniło - mówię i zeskakuję ze stołka. - Tak w ogóle, to chce do końca tygodnia się wyprowadzić.
- Co? - Odwraca się gwałtownie w moją stronę. - Już?
- Taak, chce zacząć się uczyć przed nowym rokiem - Wzruszam ramionami i palcem próbuję sosu, który tata akurat miesza. Odgania mnie drewnianą łyżką.
- No dobrze. W takim razie ci pomożemy - Wzdycha i patrzy na mnie.
- Dziękuję. A teraz idę zadzwonić do Susan - Ostatni raz moczę palec w sosie, uśmiecham się niewinnie do taty, który rzuca mi wściekłe spojrzenie i udaję się na górę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz